„…those will be the best memories…”

To był tydzień pełen wrażeń. Niemcownia mi się zjechała i tak mną zakręciła, że się ogarnąć nie mogę :) Przede wszystkim – jestem z siebie najzupełniej dumna, bo nie, już nie czuję się jak impotent lingwistyczny. Kochani! Okazało się, że jednak umiem mówić po angielsku! A po niemiecku rozumiem bardzo dużo! Oczywiście język nie rozwiązał się sam – potrzebne było do tego wino ze spritem, doprawione piwem grapefruitowym (2,8%, rozpusta :D), a potem to już chęcią szczerą. Zwłaszcza gdy trzeba było Niemcownię prowadzić po mieście – 3 języki były na tapecie i aż się dziwię, że nikomu się nie porąbało :) Wprawdzie uczyli się polskiego pilnie, jednak głównie słów o zabarwieniu wysoce emocjonalnym (czyt. „kurwa”) tudzież erotycznym („sutek” wymawiali tak, że z powodzeniem mógłby służyć Japończykom :D). Żeby było zabawniej, to mi się przytrafiła pomyłka, i to po polsku. Mianowicie jednego dnia Nive i Przyboczny wyjechali z domu wcześniej, coby coś załatwić, i potem Nive napisała mi smsa, żebym jej zabrała zwierciadło. Zdziwiłam się nieco, że takiego dość archaicznego słowa użyła, jednak nie polemizowałam i wzięłam. Przy spotkaniu zapytała oczywiście, czy mam, na co odparłam, zadowolona z siebie, że no pewno, bo chodziło jej o te czerwone, tak? Jej spojrzenie jakby zobaczyła pół-debila, spowodowało we mnie nagłe a zatrważająco oczywiste skojarzenie zwierciadła z… gazetą pt. „Zwierciadło”, która leżała w domu na stole i o której już wcześniej rozmawiałyśmy :)  I którą notabene też zabrałam. Patrzcie, nawet jak się mylę, to mi wychodzi :)

Ale spoko, rozmaitych niespodzianek wynikających z rozbieżności obyczajów było równie dużo. Np. prowadzenie polskiego auta. Starego auta. Jedziemy sobie z Andym drogą, a tu nam ktoś mruga. Zakapowaliśmy, że to o światła idzie (w Niemcowni nie ma przepisu, który ustala używanie świateł), tylko gdzie tu się je włącza, hm… Teoretycznie jestem wożona tym samochodem od 13 lat, prawda, a nadal nie wiem, który przycisk uruchamia światła ;D No dobra, coś tam Andy wcisnął, w zadku auta przed nami niby świeciliśmy, to jedziemy. Na skrzyżowaniu jednak zatrzymuje się przed nami Nive i Przyboczny, i wskazują nam na te światła gorączkowo… Mieliśmy włączone postojowe ;D

Chłopacy jednak szybko łapali, co polskie, chociaż Andy, jako że pierwszy raz był w Polsce, zapominał np. otwierać kobietkom pierwszym drzwi od auta. Za to Mario, który już raz zwiedził Warszawę i nabył nieco umiejętności, podczas powrotu z imprezy troszkę nas wystrachał, ponieważ przy wysiadaniu o 5 rano z busa zrobił gest, jakby chciał dla odmiany przepuścić wszystkich. Nie byłoby to nic przerażającego, gdyby wcześniej we wspomnianej stolicy nie przepuścił tak samo współpasażerów, w wyniku czego sam nie zdążył wysiąść :)

Chciałabym też nadmienić, że grillowaliśmy namiętnie. Przy pierwszym grillu jeszcze się wszyscy starali, kiełbaski pokrojone, jadła od cholery i trochę, zatem część włożyliśmy bez pieczenia do lodówki, żeby były na dzień następny. No i tego następnego dnia wyciągamy całość, a tam na jednej kiełbasie… zemdlona i zażywająca krioterapii mucha! Ja coś mam z tymi muchami, doprawdy… Ale to jednak są nie do zdarcia stwory – po minucie (tyle trwało, zanim upuściłyśmy i otarłyśmy łzy śmiechu z oczu) mucha wstała, otrzepała się i trochę pijanym lotem zwiała. O sprawie wiedziały tylko baby, więc cóż – ktoś tę kiełbasę po muszce zjadł. Na szczęście nawet my nie wiemy, kto.

Trzeci i ostatni grill przyrządzali już sami faceci. Lejdis stanowczo odmówiły udziału ze względu na inwazję komarów, co oczywiście skutkowało tym, że kiełbasy zupełnie nie były pokrojone, więc i nie smakowały jakoś najwspanialej, poza tym spożywanie maksymalnie utrudniał fakt, iż musiałyśmy co chwilę tłuc te komary na ścianach, w związku z czym odkładałyśmy jadło gdzie popadło. I tak po jakiejś wyjątkowo intensywnej sesji snajperskiej tak się zmęczyłam, że klapnęłam dupskiem z całym impetem na… leżący na sofie talerz z kiełbasą i musztardą. Takie rzeczy tylko na mojej działce :)

A fokle… to przeżyłam chyba romans życia. Ale o tym może innym razem :)

Opublikowano Bez kategorii | 32 komentarzy

Urlop od bezrobocia

Odejście z pracy okazało się zadaniem trudnym i wyboistym. Cholera :) Ale nie ma tego złego, ba! prawdę mówiąc bardzo mi chwilowo dobrze. Wyrabiam połowę etatu, oznajmiłam szefowi, że nie bawię się już w żadne nadprogramowe czynności typu rozwiązywanie testów, zminimalizowałam ilość 11godzinnych maratonów i w dodatku za współpracowników mam samych facetów ;D Aktualnie na punkcie harują więc 4 osoby – szefo, kolega z innego sklepu do pomocy, ja, no i… Młody. Świeży narybek, pocieszne chłopię, luzackie zgoła, więc ubaw mamy razem po pachy, zważywszy iż na razie staramy się go nie zostawiać samego, co nawiasem akurat dzisiaj się zupełnie nie udało i jakimś dziwnym trafem ustawiliśmy grafik, w którym ja przychodziłam na 15:00, a Młode na 12:00, zatem nikt nie obsadzał punktu od godziny 10:00 ;D Cóż było robić, ja nie mogłam, kolega zastępczy robił w swoim sklepie, szefo na szkoleniu – Młode zostało postawione pod ścianą. Myślałam, że będzie do mnie dzwonił sryliard razy, ale nie. Cisza. Potem się okazało, że biedak nie miał wcale łatwego dnia, lecz dawał radę w miarę, jak nie wiedzą, to improwizacją (cecha niezwykle pożądana w naszej pracy i nagminnie wykorzystywana), a z jedną babcią sobie nawet od serca pogadał, w zasadzie wysłuchał, coś tam jej pomógł, to się rozsiadła, zaczęła mu opowiadać swoją historię, typowy nasz ulubiony motyw… Luz, potem przyszłam do pracy, patrzę, a tu babcia podchodzi i wyciąga z torby wafelki, batoniki, i mówi że dziękuje temu panu za obsługę itd… Kurna Młody ledwo parę dni w pracy i już fanty zbiera ;D Się w sumie nie dziwię, całkiem słodziachny jest (i ładnie pachnie), ale pilnuję się jak tylko mogę, bo to coś w deseń takiego braciszka, którego trzeba nauczyć. Tak se wmawiam ;P Szefo spytał, jak mi się podoba nowy nabytek, to mu to właśnie powiedziałam, że jak takie dziecko i brata go traktuję. A szef na to: Jak brata? Pierdolisz, nie opowiadaj, że ci się nie chce…
I gadaj tu z takim 😉

(Czy to naprawdę aż tak widać?)

A fokle to wczoraj na działce wlazłam w wyrąbaną w kosmos pajęczynę i mi pająk przysiadł na piersi. Darłam się tak, że mój tata, jak potem przyznał, myślał, że zobaczyłam co najmniej lisa. E tam lis. Ja bym się miała lisa wystraszyć? Przecież tam nie ma lisów :)

Opublikowano Bez kategorii | 24 komentarzy

Słowo na niedzielę vol.10

Tematycznie znów zwierzęta, kurcze… 😉

1. Moja siostra musiała coś niedawno załatwić w urzędzie. Poszła tam więc ze swoją córeczką. Na progu dziecko zauważyło godło Polski – orła w koronie. Bez namysłu dało więc upust błyskawicznemu skojarzeniu: „O! Bocian!”

2. Któregoś dnia moja ikeowska Bezimiennia Żaba była elementem zabawy dzieciaków oraz ich wspomagaczem żywieniowym. Czyli najpierw „karmimy żabkę”, a potem „żabka karmi nas”. Tym sposobem dzieci zjadły wszystko grzecznie i z wielką uciechą; jak się jednak potem okazało, nie tylko one. W paszczy żaby znaleźliśmy bowiem dorodny kawał chleba ze smalcem.

3. W pewien gorący dzień, spędzany na działce, poszłyśmy z mamą do pobliskiego sklepu. Z daleka zobaczyłyśmy jakiś kształt, dość ogromny i czarny, a że, jak to na wiosce, psy łażą samopas, skojarzenie miałyśmy jedno. Spojrzałyśmy po sobie przerażone, bo to była jedyna droga, a przynajmniej jedyna krótka, co w upale jest praktycznie tożsame. Po chwili kalkulacji, czy się opłaca ryzykować, zdecydowałyśmy, że no cóż, trudno, może potwór się okaże cudownie nieagresywny… Posuwałyśmy się jednak do przodu ostrożnie i z duszą na ramieniu, cały czas gotowe do odwrotu, a im bliżej celu byłyśmy, tym bardziej rosło w nas coś w rodzaju powątpiewania. I to nie powątpiewania w słuszność decyzji, tylko w trafność osądu. Jakiś taki kanciaty ten pies był…
Parę metrów przed nim okazało się, że to nie pies, tylko taczka.

4. Ostatnio rodzice pojechali na działkę z naszym żółwiem. On ma klaustrofobię zaawansowaną i nienawidzi siedzieć w zamknięciu, więc wypuścili go i oczywiście o nim zapomnieli. Kiedy się ocknęli, Dyzio zapierdalał już pod drugiej stronie płotu, przedzierając się wesoło przez chaszcze sąsiadów. Początkowe wrycie rodzicieli w ziemię (wraz ze zgnębionym „jasna cholera”) zostało prędko zastąpione motywacją do czynu. Rozbiegli się z rozwianym włosem po miotły i grabie, co by niesubordynowanego zwierza jakoś przysunąć może i przeciągnąć; w tym czasie Dyzio oczywiście wcale nie zauważył planów zamachu na swą wolność i spokojnie osiągnął odległość paru metrów, więc nawet gorączkowe włażenie na płot i rozpaczliwe zarzucanie narzędziami nie zdało się na nic. Na szczęście sąsiedzi byli w domu. Tylko dziwnie się patrzyli. Ignoranci, co, nie wiedzieli, że żółwie UCIEKAJĄ?

blog_uk_3741146_4693465_tr_dyzio
Opublikowano Bez kategorii | 30 komentarzy

Czytamy

Lubię łańcuszki. Może dlatego, że wymagają jedynie odpowiedzi na pytania, a nie ich zadawania 😉 Poza tym zaprosiła mnie Shyja. Takiemu zaproszeniu się nie odmawia. Zresztą nastąpiło ono w momencie o tyle ważnym, że jakby przełamującym złą epokę w moim życiu. Przez kilka miesięcy nie mogłam czytać nic. Dosłownie nic, żadnej książki. Nie mogłam się skupić, rozpraszałam byle czym, a wierzcie mi, dotkliwie boli, gdy ukochana czynność nagle zaczyna uwierać, i choć chcesz ją kochać dalej, czujesz, że nie możesz, że… Pierwszy raz tak miałam. Dobrze móc o tym powiedzieć w czasie przeszłym.

1. Do jakiego miasta/kraju chciałabyś pojechać, zainspirowana lekturą?

Aktualnie do Wietnamu, a konkretnie nad Ha Long Bay (Zatokę Lądującego Smoka). O tej niezwykłej krainie dowiedziałam się z książki Martyny Wojciechowskiej „Kobieta na krańcu świata”. Co tu dużo mówić, kraniec świata właśnie, gdzie bieda i ciągłe niepokoje socjalistycznego państwa przeplatają się z dostępem do nowinek elektroniki (np. Wietnamczycy dużo wcześniej mogli się zaopatrzyć w iPhone ;)). Do tego domy na łodziach, czasem mikroskopijnych jak łupina orzecha, gdzie zmieścić musi się cała rodzina… I nade wszystko – widoki. Niemal 2 tysiące wapiennych monolitycznych skał, wyrastających wprost z wody, cudownie zielonych i przypominających kształtem właśnie grzbiet smoka… Bajka. Dla turystów bajka.

2. Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania latem?

Dziś stwierdziłam, że hamak. Rozwieszony pomiędzy sosnami, porastającymi mój kawałek ziemi. Cudownie jest się bujać łagodnie i „przemierzać” nowe horyzonty, gdy nad głową świergoli ptak, igliwie chłonie z zapałem fale słonecznego widma, a błękit nieba przemierzają rozświetlone chmury.

3. Poleć jedną książkę do czytania na wakacje.

Tylko jedną? Ciężko będzie, bo spojrzałam na półkę 😉 Latem kocham wszystko, co mi się z latem kojarzy. A z latem, mili moi, kojarzą mi się przede wszystkim podróże. Chłonę jak gąbka wszystkie ciekawostki, anegdoty, informacje bardziej lub mniej poważne. W młodości zaczytywałam się namiętnie w serii „Pan Samochodzik i…” – znam na pamięć :) Podobnież „W pustyni i w puszczy”; teraz za to guru jest Cejrowski i cała jego seria wydawnicza, chociaż poszukuję również nowych nurtów. A! i przychylam się do zdania Shyi, że przydałby się też dobry zielnik lub przewodnik po kwiatach Polski. Patrząc na łąkę, warto zdać sobie sprawę, że podczas jednego zboczenia ze ścieżki wprost w objęcia flory znajdziemy dobrze ponad 50 różnych gatunków – mimo że na oko wydaje się to być ciągle jeden i ten sam badyl :)

4. Jaka jest Twoja najnowsza wakacyjna lektura? Co zaczęłaś czytać?

Chwilowo nie zdążyłam zacząć nic nowego, ponieważ dopiero co skończyłam „Dotykanie świata Marka Kamińskiego. Wywiad rzeka.” M. Szymańskiego. Piękna książka, pięknie wydana, teoretycznie o wyprawach w dalekie krainy, praktycznie – o wyprawach, lecz w głąb siebie, w zakamarki pięknego umysłu, jaki posiada pan Kamiński. Nie wiedziałam, że to tak interesujący, mądry i bogaty wieloaspektowo człowiek. Tyle podróży, tyle wyzwań, tyle przełamań siebie i wieczna wiara – w dobre życie. Stanowczo polecam, zwłaszcza że forma nie męczy, wręcz przeciwnie.

Tymczasem, ponieważ chwilowo dostawa Christophera Moore’a mi się opóźnia (może i dobrze ;)), zabiorę się chyba za kryminał. „Dżuma w Breslau” czeka już od dawna i coraz bardziej się niecierpliwi. A do łańcuszka typuję Margolkę, Antylię i Anuśśś!

Opublikowano Bez kategorii | 48 komentarzy

Zimnokrwiście

W pracy ostatnio mamy najazd much. A w sumie nalot. Zaczęło się od jednej, która nagle przemieniła się w kilka, słowo daję, z pączkowania niechybnie, bo one wszystkie mają dokładnie ten sam charakter. Jakieś takie zamulone, niby niewinne, ale niech no tylko ktoś wejdzie! Obsługuję ja klienta, a te wylatują pojedynczo jak kiler-zwiadowca i mi siadają centralnie na głowie. Albo między oczy celują, odbijają się i lecą dalej. Czasem też na innych ludzi, których akurat wcale mi nie żal, niemniej z boku to musi dziwnie wyglądać, jak atak jakiejś zbiorowej epilepsji, gdy wszyscy zaczynają podrygiwać i wymachiwać rękoma, powstrzymując się ostatkiem sił przed wyartykułowaniem wielkiej, gęstej kurrrr…ki wodnej. Wierzcie mi, wtedy by się każdy gruby wulgaryzm tak przydał… a tu nie można. Ale na tym nie koniec, tych much jest teraz tyle, że urządzają se jakieś wydumane orgietki, i to na moim kurde monitorze. Sprawdzam cennik np., a te mi tam jedna na drugiej i jadą ten teges. No do czego to podobne, żeby muchy mi tak bezceremonialnie, na moich oczach! nawet tego widoku życie nie podaruje… Nie fair i tyle.
Tak więc morduję je, a co. Pierwszą zatłukłam plikiem karteczek samoprzylepnych, aż się krew rozdyźdała. Z kolejną doszłam już do perfekcji, czysto było i tylko trupa uprzątnąć musiałam z podłogi, i powiem Wam, że co jak co, ale ulotki się do likwidowania owadów nadają jak do niczego innego. Jedną muchę to nawet przydybałam na klawiaturze, normalnie mistrzu ze mnie. Tylko co z tego, że zaszlachtuję 5, skoro w tym czasie nagle z niczego powstaje 10.

A w moim domu tłusta, wyrąbista mucha umarła sama z siebie na parapecie. Gdzie tu sprawiedliwość.

Spieszę też donieść, iż wełnowce siedzą, żrą i mają się dobrze. Tzn. potomkowie tych, które zadusiłam i utopiłam. Ale dzięki nim zauważyłam, że kaktus puścił pączek kwiatowy. Obsiadły go z takim zapałem, że prawie zwymiotowałam na ten widok, jednak że charakter mam niezłomny w tępieniu tego gówna, to pozdejmowałam wszystko i mściwie opryskałam trucizną. To jest już regularna wojna! I tym razem nie gorączkowa, a całkiem zimna. Ponoć tak właśnie najlepiej smakuje zemsta, na zimno – oby 😉

Hm, swoją drogą czasem mam wrażenie, że mój blog wzbogaca się o niepokojąco dużo wpisów o robalach, gadach, w ogóle szeroko pojętej faunie… Nie wiem, co to może oznaczać :) Lecz skoro już tak tematycznie wróciłam do notki sprzed dni paru, to i kulinarnie pochwalić się muszę – kochani moi, upiekłam babkę majonezową! I nieistotne, że to proste jak drut, bo wystarczy zmiksować wszystko co jest do zmiksowania, i to wszystko jest zapisane w przepisie, a mi trzeba tylko zapamiętać, gdzie ten przepis znajdę, i że w dodatku zapomniałam, iż tę babkę zrobiłam, zaraz po wsadzeniu jej do piekarnika. Przynajmniej timer nastawiłam, o. I upiekła się i jest cudna, i to najważniejsze!

Opublikowano Bez kategorii | 37 komentarzy

Rozprawa o kurwie

Jest taki rodzaj klątw, nawet najcięższego kalibru, który wprawia mnie w doskonały nastrój. Nie mówię tu oczywiście bynajmniej o dopełnianiu każdej wypowiedzi stosunkiem „jedno słowo normalne : jedna kurwa”. Po prostu wszystko musi mieć swoje miejsce w życiu, wulgaryzmy również. Czyli dobrze, gdy są, w momencie, kiedy zaiste nie wypada ich ominąć, jeno pod warunkiem, że reszta będzie błyskotliwie inteligentna. Lub zabawna – co w sumie jest tożsame. Do takiego przeklinania stworzone są niestety tylko odpowiednie osobniki. Pojedyncze. Cóż, nie wszyscy mogą być tak skonstruowani, by móc to robić w znakomity sposób. Ja tam nie podejmuję się być wybrańcem i kurwami sobie strzelam ochoczo na prawo i lewo, ale ponieważ generalnie pocieszna ze mnie istota (w dodatku bardzo niewinnie wyglądająca), to nie przypuszczam, by ktokolwiek poczuł się zgorszony. Raczej zaskoczony ową jedyną w swoim rodzaju rozbieżnością. Taką mam przynajmniej nadzieję :) A że i skromna bywam, to przyznaję, iż wielcy świata przeklinania biją mnie na głowę pod względem radości, jaką potrafią dostarczyć swą rubasznością. Tak, to dobre słowo – rubaszność. W tym właśnie aspekcie wulgaryzm traci swą wulgarność na rzecz uciechy. Należy jednak pamiętać, że swoboda w żonglowaniu kurwą (przyjmijmy, że to umowny synonim wulgaryzmu, bo mi powoli słów brakować zaczyna – zresztą, jak mniemam, to jeden z powodów, dla których w ogóle wulgaryzmy się przyjęły) przypomina taniec po linie – wystarczy jedno nadprogramowe wzdęcie, by pierdyknąć w niełasce o glebę. Dlatego też warto czasem sobie kurwę odświeżyć. Np. dodać jakiś zgrabny przymiotnik, typu „ciężka kurwa”. Chociaż tak naprawdę dla mnie największą moc mają określenia, powszechnie zaliczane do nieprzystojnych jakieś siedem wieków temu, teraz zaś nacechowane raczej swoistym czułym sentymentem do dawnych lat, gdy się „chędożyło”, a nie „bzykało” itd. Ciekawe, czy za piętnaście wieków słowo „bzykać” będzie miało równie staropolską naleciałość. Jakoś mi się nie wydaje, chyba czasy tworzenia historii bezpowrotnie minęły. Nasze emo-wyzwiska mało mają wspólnego z subtelną zachętą do igraszek łóżkowych tudzież z zupełnie niewinnym aktem rozpasania seksualnego. Tzn. niby wszystkie kurwy (przypominam o nowym znaczeniu) prowadzą nadal do tego samego i z tego samego się wywodzą – z aluzji do seksu – jednak zostało to wszystko wyraźnie spłaszczone. Zdecydowanie wolę sprośność w starym, dobrym stylu. Np. takim:

– Jak cię zwą?
– Kajus – powiedział Kent.
– A skąd się wziąłeś?
– Z Ruchania, panie.
– No tak, mój drogi, jak my wszyscy – odparł Lir – ale z jakiej miejscowości?
– Z Ruchania Dolnego na Robalowej Kopie – powiedziałem ze wzruszeniem ramion. – Cóż, Walia…*

Na powiewający napletek*, i jak tu nie kochać rubaszności? :)

* Zaczerpnięte z „Błazna” C. Moore’a

Opublikowano Bez kategorii | 51 komentarzy

Moje miejsce na ziemi

Wiele miast już w życiu widziałam, polskich i nie tylko. Wszystkie zwiedzałam z przyjemnością i ciekawością, ponieważ każde może się pochwalić perełkami – i tymi wystawionymi na widok publiczny, i tymi ukrytymi w zakamarkach, znanymi tylko najbardziej nieustępliwym wędrowcom tudzież mieszkańcom. Nie ma też we mnie żadnej niechęci do tych ostatnich właśnie, nie zauważam wielkiej różnicy między ludźmi pochodzącymi z odmiennych części kraju, a i obcokrajowców darzę sympatią. Do każdego odwiedzonego miejsca chętnie bym wróciła, bo jeszcze mi się nie zdarzyło przebywać gdzieś, gdzie by mi się dosłownie nic nie podobało. Mało skomplikowaną naturę mam pod tym względem, a wyjazdy mi służą i potem długo, długo je wspominam, właściwie zawsze uznając je za udane.

Jednak – przechodząc do meritum sprawy – nie ma dla mnie drugiego takiego miasta jak Poznań. Kocham je całym serduchem, oczywiście z pominięciem najpaskudniejszych miejsc 😉 Czuję się z nim związana aż do przesady, dlatego zdecydowanie mi miło, gdy znajduje się ktoś, kto ma tego kręćka na równi ze mną. Do tej pory nie wiedziałam jednak, iż tak nas dużo; uświadomił mi to dopiero – o ironio – amatorski całkiem projekt. 3,5-minutowy, migawkowo eksponujący różne oblicza wielkopolskiej stolicy FILMIK, robiący ostatnio furorę nie tylko w internecie, ale nawet w telewizji. Niby nie jest to żaden wielce odkrywczy obraz, trochę ciemny w dodatku i z pewnymi niespójnościami logiczno-topograficznymi – jednak w połączeniu ze swobodnym podkładem muzycznym tworzy tak niewiarygodny klimat, że chce mi się całość oglądać zapętloną na okrągło. Podążam za tym filmem jak za jakimś duchem przeszłości, mimo że przecież w rzeczywistości przemierzam te miejsca stosunkowo często. Np. pod fontanną koło Opery siedziałam dokładnie w poniedziałek :) A jednak przypominają mi się stare dobre czasy, kiedy w knajpie Dragon (ujęcie z piwem) świętowaliśmy zakończenie liceum; kiedy na schodach koło Wzgórza Przemysła piliśmy wino marki Granat; kiedy koło deptaku otwierano Stary Browar (vide ok. 1:41) – który w późniejszym czasie otrzymał tytuł najlepszego centrum handlowego świata…

Pamiętam też, jaki szał radości ogarnął nas, gdy się okazało, że w Poznaniu odbędą się mecze Euro 2012. Uroczyste otwarcie stadionu Lecha już wkrótce – będziemy świętować jako pierwsi ze wszystkich miast, biorących udział w Mistrzostwach, i to nie z byle kim, bo z samym Stingiem. Podobno artystę skusiła ekologiczna koncepcja stadionu, zakładająca wykorzystanie wody deszczowej do zraszania murawy. Brzmi nieźle, wygląda… jeszcze lepiej, nieprawdaż?

Dalej, gdy droga prowadzi nas do Pływalni Miejskiej na Wronieckiej, wspominam od razu, jak kiedyś z kumplem zauważyliśmy wydobywający się z niej wielki kłąb dymu i musieliśmy rozważyć głęboki spór wewnętrzny, czy to, co widzimy, to prawda i czy dzwonić po straż (która notabene ma swoją siedzibę może ze 100 metrów dalej), kiedy obydwoje żeśmy wstawieni i jeszcze nas kosztami obciążą, w razie gdyby to była tylko nasza imaginacja… Nie obciążyli, za to do gaszenia przyjechało aż 5 wozów – chyba mieliśmy dar przekonywania ;P

Potem powrót znów do parku koło Opery, w którym po pierwszym obszerniejszym blogowym spotkaniu robiłam siku w krzakach (wierzcie mi, musiałam być wtedy NAPRAWDĘ pijana, albowiem te krzaki nie należą do wielkich i wszystkozakrywających) i gałąź mi została we włosach… A na końcu przystanek na Moście Teatralnym, od którego już bardzo blisko do kamieniczki, znanej z wydawniczej serii „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz, a na którym tak często wysiadałam podczas pierwszego roku studiów, w celach przesiadkowych – aż za dobrze pamiętam, ile tramwajów „wysiadło” tam razem ze mną, to był rok z jakimś prześladującym mnie fatum komunikacyjnym 😉

Echh, dużo strun poruszył ten filmik. Autorzy podobno przygotowują kolejną część eskapady z kamerą – trudno wszak zmieścić całe miasto w paru minutach, podczas gdy nawet jego mieszkańcy i najbardziej zajadli zwolennicy (czyt. Czerwona ;)) w ciągu swojego życia nie widzieli jeszcze wszystkiego… Nie mogę się już doczekać. I mam nadzieję, że jakoś to zniesiecie, bo zamierzam o tym fakcie niezwłocznie donieść!

Poznań! I Love You!

Opublikowano Bez kategorii | 50 komentarzy

Gorączkowo

Nasz termometr nie wytrzymał próby temperaturowej. Od dwóch dni niezmiennie pokazuje 48 stopni. Generalnie mu się nie dziwię, bo gdybym miała siedzieć na takim piekle, to też bym pewnie odwaliła kitę, tyle że to już drugi zepsuty termometr w ciągu dwóch tygodni. Pierwszy zepsuł się po 2 latach, a przecież w tym czasie też zaliczył trochę upalnych dni, więc trochę niezrozumiałe, dlaczego akurat teraz.

Ciekawa jestem, co by natomiast pokazał dzisiaj termometr do mierzenia ciepłoty mego ciała. Wydaje mi się, że co najmniej wartość alarmową, nawet pomimo ochłodzenia. Wróciłam ja do domu po pracy i zabrałam się za obiad. Dodam, że obiad mało wyszukany – pyzy z sosem. Plus bób, o istnieniu którego dowiedziałam się dopiero później…
Postawiłam garnek do gotowania na parze i włączyłam gaz. Tak mi coś tam zaczęło zajeżdżać spalenizną, jednak wytłumaczyłam to sobie oczywiście po swojemu, że pewnie garnek od dołu był niedoszorowany i się zjarało, etc. I sobie czekałam, nawet podnosząc pokrywkę co jakiś czas i sprawdzając, czy się już woda gotuje… Jakoś wcale mnie też nie zdziwiło, że ta pokrywka całkiem zimna, przeciwnie, pomyślałam, że ale my mamy dobre garnki, wcale się nie grzeją… W końcu jednak, po dobrych paru minutach stwierdziłam, że coś się długo ta woda doprowadza do wrzenia. No i patrzę, a ja włączyłam zły palnik… Zamiast pod garnkiem do grzania na parze, to… pod bobem właśnie! Bobem gotowym… Bobem całkiem bez wody…
Dżizas. Przeklinając swą głupotę, chwyciłam niemal rozgrzany do czerwoności gar, wywaliłam ten bób, przypalony elegancko, no i włączyłam w końcu wodę. Oczywiście nie pamiętałam, jak długo się robi te pyzy, więc się robiły jakieś 10 minut, po których uświadomiłam sobie, że a) chyba są już od 5 minut dobre, b) nie zrobiłam sosu…
Powoli zapadając na dobrze znaną kuchenną panikę, zaczęłam przeszukiwać szafki w poszukiwaniu miarki, nie znalazłam, więc wlałam wody na oko. Oko okazało się jak zwykle beznadziejne, zatem po 10 minutach gotowania sosu (i dochodzenia pyz, które de facto siedziały w garze co najmniej 20 minut – na szczęście im to nie zaszkodziło) stwierdziłam, że mam zupę, a nie sos. Nosz kurwa mać…
Na szczęście jest na co zwalić swe niedołęstwo. Chora jestem, gorączka mnie trawi, a z nosa zrobiła się klucha, i czekam na kaszel. I w dodatku chodzę do pracy.

Z innej beczki – wełnowce mi jedzą wilczomlecza :( Dzisiaj to ujrzałam i prawie się popłakałam z żałości. Ostatnie pół godziny spędziłam zatem na zdłubywaniu z nieszczęsnych roślin tego ścierwa przy pomocy patyczków do uszu i wody z płynem, i z pełnymi uczucia zapewnieniami, że „mamusia pomoże, mamusia się wami zajmie” (przypominam, że mam gorączkę).

Jeśli zaś chodzi o mundial, a konkretnie o mecz finałowy – w życiu tak nie czekałam na koniec. I już mi nawet było obojętne, kto wygra, byleby to skończyli. Tyle kartek, taka słabizna… Chociaż wygrana Hiszpanii zdecydowanie mnie satysfakcjonuje :) Za to mecz o trzecie miejsce był szalony i emocjonujący. Szkoda tylko, że przez pierwsze 20 minut walczyliśmy z anteną, która chciała nadawać na każdym kanale li i jedynie TVN, więc w końcu ją na chama odkręciliśmy, po czym skręcaliśmy od nowa, komunikując się grobowym: „BRAK SYGNAŁU. BRAK SYGNAŁU. PROGRAM KODOWANY. POKAZAŁO, ZE MISTRZOSTWA, ALE BRAK OBRAZU. BRAK SYGNAŁU.” oraz bardziej ekspresyjnym: JEEESSSS!!!… STANĘŁO W MIEJSCU, ALE WIDAĆ PIŁKARZY! ALE SIĘ NIE RUSZAJĄ! BRAK SYGNAŁU!!! JEEEST, DZIAŁA!!!! NO CO ŻEŚ ZROBIŁ DO CHOLERY, BRAK SYGNAŁU! WSZĘDZIE TVN!
W końcu się udało, ale po przerwie obraz zaczął się ciąć. Znów zgrzebali, i cała szopka od nowa. Myślałam, że nerwowo wysiądę, a podobno wystarczyło… dokręcić inną śrubkę. (Jakież to znamienne.) Ostatecznie złapaliśmy nawet TVP Sport. I mimo zamieszania gole widzieliśmy wszystkie 😀

A wiecie co? Normalnie w tym roku nie było u nas księdza po kolędzie!

Opublikowano Bez kategorii | 37 komentarzy

Fiiiiesta

No to, kochani, fiesta! Moja uwielbiana Hiszpania pierwszy raz w finale MŚ!!!!!!!!!! Boże, jak oni ślicznie grają, to coś nieprawdopodobnego, podają tę piłkę jak jakieś piórko, strat minimum, a gdy już stracą, to odbierają z kocią gracją, bez faulu, tak się objawia wielka klasa… Chociaż ciśnienie mi wzrastało chwilami, nie powiem, bo Niemcy w kontrataku są mistrzami, no ale wszystko dobrze się skończyło. To była ta Hiszpania, na którą wszyscy czekali! Dżizas, oszalałam z radości 😀 Tym bardziej, że przy okazji mundialu karierę robi ośmiornica Paul – cudne zwierzątko bezbłędnie typuje wyniki niemieckich meczy. Umieszcza się ją w specjalnym akwarium, wraz z pudełkami z małżami i flagami przeciwnych drużyn, a ona wybiera sobie przysmak zwycięzców. Wytypowała nawet porażkę z Ghaną, a teraz – z Hiszpanią. I rację miała! Normalnie ją pokochałam, aż bym sama chętnie się taką ośmiorniczką zaopiekowała ;D 

Swoją drogą zwierzęta mnie zadziwiają. Np. takie delfiny. Abstrahując od ich nadzwyczajnej inteligencji, są to po prostu niezwykłe stworzenia, które potrafią robić piękne show z czegoś pozornie bzdurnego. Właściwie z powietrza. DOSŁOWNIE… Sami powiedzcie, czy to nie wzruszające?
Albo węże. Latające węże. Umieją tak manewrować mięśniami i całym ciałem, że przemierzają w locie ogromne przestrzenie, bez choćby jednego tworu skrzydłopodobnego! Po prostu skaczą i sobie lecą, i świat mają w tyle.
A papugi? Jakie dźwięki naśladują! Statek kosmiczny ;D I ten podryg imprezowicza… Kurcze, siedzę i zbieram szczękę z podłogi :)

Ja tej, i znów przemówiło we mnie skrzywienie zawodowe – to trzeba mieć coś we łbie, żeby od piłki nożnej przejść do zwierząt ;D Chociaż… jak by nie patrzeć, sport też ma w sobie coś zwierzęcego. Ach ten hiszpański pazur… (tu powinna być emotka z gg z takimi serduszkami wokół wyszczerzonej mordki :D).

A propos pazurów – co by już tak na amen wprowadzić zamęt do notki, hi hi – to bardzo dziwne, ale ostatnio wystarcza mi samo pomalowanie paznokci u nóg, bym wpadła w stan jakiejś dziwnej euforii, niechybnie związanej z ochotą na wiadomo co. Cholera, paznokcie, mecze, piłkarze i zwierzęce instynkty to zło :)

Opublikowano Bez kategorii | 45 komentarzy

Gotowi na wszystko

Ponieważ wkrótce zasilę dumne rzesze bezrobotnych, należy się kilka słów uczciwego wyjaśnienia na temat obecnej mej pracy – otóż nie tylko klienci i wysocy rangą są tam porąbani. Rzutem na taśmę sama też zaczynam być porąbana i, co lepsze, staje mi się to nawet doskonale obojętne, zresztą jak chyba nam wszystkim. Być może dlatego, że im więcej działań, hm, spontanicznych…, tym weselej. Tendencją takową zaraził nas już dawno temu jeden kolega, kiedy z zimną krwią zrobił sobie jaja z parki klientów. Telefon miał być dla babki. Coś tam gęgała (określenie autorstwa kolegi właśnie), że taki duży i długi, więc kolega z miną niewiniątka wystrzelił: „Za długi? No jak to, średnia polska krajowa…”. Bezcenne :)
Z kolei gdy zadzwoniła jakaś pani i się użaliła, że dostała kurierem telefon, ale się zepsuł, ma niepodbitą gwarancję i niepodpisaną umowę, tenże sam kolega wykazał się niezwykłą fachowością i pocieszył ją tymi słowy: „No cóż, widzi pani… Mówiąc brzydko, ktoś panią zrobił w… (tu znamienne zawieszenie głosu) … bambuko”. Kochany, nieprawdaż?

Cóż, mnie to wszystko wychodzi raczej mało celowo, co nie znaczy, że w ostatecznym rozrachunku wypadam gorzej, oj nie. Np. kiedyś zestresowałam się podejrzeniem, że być może obsługuję właśnie tajemniczą, przez co gdy zaproponowałam internet, a ona odparła, że już ma, wykrzyknęłam nerwowo: „Ach, już masz!”. Szef, który się czaił na zapleczu, troszkę się zdziwił, że takie tempo przechodzenia na „ty” obrałam, ale nie oponował, wszak budowanie relacji z klientem to ważny element ;D Zgodnie z czym, na pytanie pana, czy tam, gdzie mieszka, będzie miał odpowiedni zasięg, odrzekłam z typowym dla ziomów z blokowisk zaśpiewem: „będzie spoooko”.
Chociaż szczyt pozytywnego stosunku do klienta osiągnęłam, kiedy chciałam mu doładować zdalnie konto. Szukał ów zatem numeru telefonu, a ja logowałam się na stronie. I gdy już to zrobiłam, powiedziałam: „ja już jestem gotowa”, na co pan, dość lubieżnie: „a na co pani jest gotowa?”.

Do tego dochodzi oprawa muzyczna. Ponieważ w centrum handlowym leci całkiem niezła muza, podśpiewuję sobie ochoczo, gdy nie ma klientów. Niestety czasem zdarza mi się nie zauważyć, iż ktoś się kręci, i wyję na całą epę, a kiedy się zreflektuję, że jednak nie jestem sama, zwykle udaję, iż to było tylko takie tam, nikt nic nie słyszał, ekhem… Ciekawe, czy słyszą :)

Jednakowoż największym debilizmem popisałam się całkiem niedawno. Gdy przyszedł klient, właśnie odrywałam się od intensywnego sprawdzania telefonu, który wrócił z serwisu, i taka byłam nim zaaferowana, że kompletnie nie zrozumiałam, co ten człowiek do mnie rzecze, i nie wiedzieć czemu byłam absolutnie pewna, że on mówi po włosku, bo tak jakoś dziwnym akcentem mi wyjechał… No to, aby mu unaocznić, że ja po włosku nie teges, odpaliłam grzecznie: „sorry?”. Na co on odparł jak byk po polsku: „Czy dostanę tutaj doładowanie?”. Aż sama w to nie mogę uwierzyć, jak ja to zrobiłam, gdyż po wsłuchaniu się stwierdziłam, że on mówił całkiem normalnie ;D Ale pan był luzak i nawet mnie pochwalił za wymowę, bo mu takim angielskim „r” trzepnęłam ;D

Wtopy bywają nieludzkie. Aczkolwiek i tak uważam, że jak na niemal dwa lata jest ich stosunkowo niewiele. I pomińmy milczeniem fakt, że umysłowe zwyrodnienie działa i po godzinach, więc np. odchodząc od kasy w markecie potrafię się pożegnać wyuczoną na kontaktach z infolinią formułką: „dziękuję ślicznie, pozdrawiam, do usłyszenia” 😉

Opublikowano Bez kategorii | 62 komentarzy