Kolor magii

Noc. Wdycham chłodne, orzeźwiające powietrze i jestem. Bez precyzji, bez cierpkiego posmaku, po prostu chciałabym teraz, w ciemności, pozbawiona oporów musnąć przestrzeń zewnętrzną częścią dłoni. Poczuć dobrą energię, rysującą kształt mojej kibici pod cieniutką jak bibuła, przezroczystą koszulą. Odłożyć okulary i pozwolić sobie oglądać zamazane kontury gwiazd, migoczących spokojnie. Nie odgarniać niesfornych kosmyków, nie złościć się na wiatr, który rozplata mi warkocz, nie mieć gęsiej skórki, gdy dotknie koniuszkiem skrzydła ćma. Kolorować niewypowiedzianymi słowami, westchnąć nagłym ciepłem słonej łzy. Bosymi stopami odszukiwać drogę, malować strzałki na ziemi. Brodzić ze splecionymi ramionami po ciepłym brzegu jeziora. Pieścić taflę wody, wypisywać w niej czułe szepty, położyć się na niej i kołysać z nurtem, mocząc włosy tak, by leniwie falowały.

Zerwać się ze śmiechem, obudzić żaby, zdjąć ubranie, a przy wschodzie słońca wbiec nago w gąszcz maków. Smakować gasnące godziny, dać się uwieść czarowi niepozornej granicy między snem a jawą, między marzeniem a cichą nadzieją. Zmrużyć oczy, by lepiej dojrzeć kontur. Magii.

Słuchać świata.

Opublikowano Bez kategorii | 75 komentarzy

Mądrość buddyjska nr 37

Zdaniem jednego z klientów receptą na zdrowe i szczęśliwe życie jest:

ZASADA PRS.
PRZYTULANKO, RUCHANKO, SPANKO.

I pomimo że klient głosi to przy każdej wizycie w naszym punkcie, jest obleśnym nagrzanym dziadem i na domiar złego MA WĄSA, obawiam się, iż muszę mu przyznać rację.

Opublikowano Bez kategorii | 46 komentarzy

Słowo na niedzielę vol.9

1. Gdy moja mama przebywała 3 tygodnie w sanatorium, a ja akurat miałam sesję i ostatnią rzeczą, o jakiej mogłam myśleć, było jedzenie, wszystkie obiady serwował mój tata. W związku z czym co drugi dzień jedliśmy kotlety, pyry i sałatę z jogurtem. Któregoś dnia jednak nawet tatę to połączenie zmęczyło i postanowił dla odmiany zrobić jajka sadzone. Wynalazł z jakiegoś zakamarka kompletnie zapomnianą patelnię z takimi zagłębieniami, teoretycznie właśnie do sadzania jajek, wbił kilka i zapodał na ogień. Po paru minutach jajka się przypaliły od spodu (roznosił się swąd wyraźnie owo sugerujący), z góry jednak były nietknięte i wilgotne jak gałki oczne. Po kolejnych 10 minutach sytuacja zmieniła się o tyle, że swąd dobywał się coraz przeraźliwszy. Tata nie zdzierżył, zrezygnował z eksperymentów i… zalał te jaja chamską, chlorowaną, prosto z kranu wodą. Co woni nie zagłuszyło, jednak zdecydowanie spowodowało, iż szansa na uratowanie czegokolwiek z tych jajek spadła do zera. Biedny tata, bardzo zdenerwowany niepowodzeniem, ostatecznie wyrzucił jajka razem z patelnią, po czym postanowił zrobić zwyczajną jajecznicę. Niestety przy wbijaniu wleciała mu połowa skorupek, które zaczął wydłubywać nad ogniem, co zajęło tyle czasu, iż wszystko się przyjarało i też było do wyrzucenia.
Tego dnia na obiad był kotlet, pyry i sałata z jogurtem.

2. Ja niestety zdolności kulinarne odziedziczyłam po tatusiu właśnie, więc kiedyś, po bardzo intensywnym jak na mnie przyglądaniu się mamie, przygotowującej sos pomidorowy do spaghetti, postanowiłam pod jej nieobecność najeść się tworem własnej produkcji. Słowo „twór” ma tutaj kluczowe znaczenie, albowiem z całej lekcji zapamiętałam, że jest makaron, zioła, koncentrat pomidorowy i woda. Dzięki czemu zjadłam rozgotowany makaron z rozwodnionym koncentratem pomidorowym plus szczyptą ziół. Nawet przed sobą do końca udawałam, ze mi smakuje. Jakby ktoś potrzebował przepisu na dietę, to zapraszam.

3. Przypał życia jednak zaliczyłam przy produkcie, o dziwo, gotowym, i to już tak gotowym, że bardziej się nie da. Otóż mama zrobiła klopsy mielone. Ja miałam sobie te klopsy jedynie podgrzać w mikrofali. Błąd polegał na tym, że, podobnie jak w przypadku makaronu, zawsze tylko podpatrywałam, jak się nastawia mikrofalę, a nie robiłam tego samodzielnie pod czujnym okiem fachowca. Dzięki czemu zamiast na 2 minuty i 40% nastawiłam sobie z rozmachem na 5 minut, a procenty zlekceważyłam, czyli automatycznie zostawiłam na 100. W trzeciej minucie zaczęło skwierczeć, ale przecież na patelni też skwierczy, więc beztrosko czekałam do końca. Gdy otworzyłam drzwiczki i gruchnął mi w twarz wielki kłąb krztuszącego dymu, zdumiona wykoncypowałam, że coś nie poszło, i rzuciłam się do okna, z którego chyba wypsnęło jak w trakcie pożaru, aż do tej pory się dziwię, że nikt nie zadzwonił po straż. Może dlatego, że wrzeszczałam „kurwa, kurwa”, a nie „pomocy” :) W każdym razie zamiast klopsów na talerzu zostały skromne i na amen zwęglone mumijki. Mieszkanie wietrzyłam 2 godziny.

4. Myślałam więc, że nikt nie będzie w stanie przebić mojego spalenia mielonych w mikrofali, bo to już wybitny talent, jak mniemam. Jednak myliłam się – zdecydowanie wyprzedziła mnie Nive, która ostatnio ugotowała ziemniaki, wszyściutkie jak jeden mąż obrane… tylko do połowy ;D

Opublikowano Bez kategorii | 58 komentarzy

Małe duże rzeczy

Oto, co mi ostatnio sprawia przyjemność:

– kupienie całkiem nowego leku na alergię; żeby było zabawniej składnik ten sam, zmienił się tylko wygląd (!) tabletek – jak to mówią, mała rzecz a cieszy (dobrze, że nikt nie doprecyzowywał, ile maksymalnie oznacza słowo ‚mała’)
– kupienie jedwabiu do włosów. Och!
– kupienie olejku rycynowego, oczywiście nie na przeczyszczenie, jeno do kuracji na rzęsy, które mi tak głupio wypadły obok siebie i choć odrastają, to wyglądają jak szczerba u przedszkolaka
– kupienie (zgroza, jaka ja jestem rozrzutna przed tym bezrobociem) przeciwsłonecznych okularów – różowych w czarne kropki, tak wiem, pofajdało mnie, zwłaszcza że mam w planach ich zakładanie głównie na plaży (w mieście niosłoby to za sobą ryzyko dla wszystkich), czyli jak się w nich pokażę 3 razy w roku, to będzie oznaczać mocne wyeksploatowanie, wyrazy uznania dla przodownika inteligencyji
– po zjedzeniu chipsów pochłonięcie owoców, co mi bardzo dobrze robi na sumienie, ponieważ normalnie aż czuję, jak truskawki i banany wypłukują z mych trzewi glutaminian sodu – co tam, że pewnie pakują pestycydy, mój mózg i tak się szczerzy, zadowolony z siebie
– powrót do domu po 11h wkurwiającego dnia roboczego, po czym natychmiastowe zabranie się za robienie frytek, mycie z pasją i śpiewem naczyń, oglądanie meczu i jednocześnie czytanie książki
– rwanie chwaściorów wielkości krzaków, zwłaszcza gdy jest ich całe mnóstwo i natychmiast po rwaniu widać efekt, i wcale mnie nie zniechęca, iż efektem wiodącym jest rozmazana po mej facjacie ziemia
– cięcie z pasją i zjadliwymi komentarzami w stylu „gnij, skurczygnacie” wszystkich kwitnących źdźbeł traw
– zdejmowanie stanika wieczorem i wbijanie się w koszulkę z napisem „wanted boyfriend”
– zdejmowanie spodni i wbijanie się w majtki z wymalowaną na tyłku świnią (nie żebym pod spodniami majtek nie nosiła)
– a w pracy szatańsko rozchichotane zastanawianie się, czy ludzie są świadomi, iż na zapleczu rzucam w ich kierunku tysiące wulgaryzmów i boksuję w powietrzu z wyciągniętymi środkowymi palcami
– pozbawianie klientów złudzeń, czyli na pytanie pt. „a co mi dacie ekstra, jeśli przejdę do was na kartę” wywalanie kawa na ławę, że „NIC”
– wypowiadanie z lubością i pełnią rozanielenia słów, jak do tej pory nie będących wynikiem działania z premedytacją, przeciwnie, powodujących dyskomfort, co jednak zmienia się z każdym dniem, przybliżającym mnie do sierpnia: „NIE WIEM”, „NIE MAM POJĘCIA”, „NIE UMIEM POMÓC”. Które w domyśle znaczą odpowiednio: „SPIEPRZAJ W CHOLERĘ”, „SPIEPRZAJ W CHOLERĘ” i ” PALCEM NIE KIWNĘ, WIĘC SPIEPRZAJ W CHOLERĘ”.

Gdyby nie to, że mecze mi się tam tną i na 5 obejrzanych sekund przypada jakieś 15 buforujących się, oraz że Hiszpania przerżnęła, byłabym całkiem zadowolona z życia.
Bycie na wypowiedzeniu to świetna rzecz dla psychiki, mówię Wam.

Opublikowano Bez kategorii | 48 komentarzy

Mięsko na gorąco

Jako dziecko chciałam być… nie, nie modelką. Nie aktorką. Bynajmniej nie baletnicą ani policjantką. Chciałam być… komentatorem sportowym! 😀

Naprawdę. Zawsze kochałam piłkę nożną. Oglądać oczywiście, grać niekoniecznie, ponieważ nazbyt często dostawałam cudzym kopytem w goleń, co do najprzyjemniejszych nie należało. Aczkolwiek równie dotkliwe uszczerbki na ciele doznawałam przy ukochanym hokeju halowym, zapewne dlatego, że grałam z pasją. Koleżanki również, i choć byłyśmy bezustannie upominane, żeby kija za wysoko nie trzymać, to kto by tam o tym pamiętał w ferworze walki. Celowała w tym zwłaszcza jedna dziewczyna, o czym przekonałam się, gdy nieopatrznie stanęłam za nią przy jej kolejce do wybicia. Teoretycznie krążka, w praktyce bardziej moich zębów i oczu. Czyli mój policzek miał bliskie spotkanie z jej kijem, tak bliskie, że odcisnęły mi się normalnie z niego takie wzorki, i chyba z godzinę zejść nie chciały.

Dlatego uznałam, pewnie podświadomie, że wolę obserwować niż działać, przez co w roku pańskim ’98 zeszłego tysiąclecia (bo glebnę, ale to brzmi, jakbym miała tyle lat co Jezus) obejrzałam calusieńkie Mistrzostwa Świata i się zakochałam oczywiście. Zakochałam się w Tottim, w Brianie Laudrupie czy jak mu tam było, w Beckhamie, w kilku jeszcze, no a najbardziej to się zakochałam w Michaelu Owenie ;D Miłość ma objawiła się łażeniem w przerwach od meczy po działce wzdłuż grządek i udawaniem w próżnię, że właśnie przeprowadzam wywiad z mym wybrankiem, który to wywiad, acz profesjonalny, schodził potem na tematy dużo bardziej intymne. Jeszcze nie seks, raczej na randkę, po której niemal natychmiast się zaręczaliśmy. (Uczucie, które jasno sklasyfikowałam jako ochotę na łóżkowe ekscesy, obudziło się po raz pierwszy dopiero przy okazji teledysku do „Scar Tissue”, gdzie Anthony Kiedis jechał półnago przez pustynię z plastrami weterana wojny. Nie wiem, co to może oznaczać, ale do tej pory jak widzę ten klip z bandażami, to mi się chce. Chociaż umówmy się – kiedy mi się nie chce? Ja tej, i znowu ten seks ;P)

Zatem, tego. Uczucie, jeszcze platoniczne, przejawiało się też kupowaniem wszystkich gazet z ulubieńcem oraz oglądaniem choćby i najnudniejszych meczy Liverpoolu w angielskiej Premiership, w których nawet jeśli nie grał, to czekałam do końca, bo może by go jednak wpuścili. No sory, to nie była doba internetu… A fokle to ja się w nim zakochałam, gdy na antenie tv powiedzieli, że się urodził 14 grudnia. Uznałam za znak, że to Strzelec, jak i ja (Boże, jakiś fetysz miałam, wszak potem szkołę też wybrałam tylko dlatego, że się mieściła na ul. Strzeleckiej ;D), ale że byłam jednak rozsądnym dzieckiem, wiedziałam, że jakoś musimy się poznać najpierw. Stąd ta chęć bycia dziennikarzem sportowym. Przeszło mi dopiero, a i to z bólami, gdy się dowiedziałam, iż luby ma już laskę. Angielkę w ogóle. No katastrofa, jakiego ja doła wtedy miałam, co ciekawe głównie z powodu swej narodowości, a nie wieku ;D

Na całe szczęście jednak mistrzostwa różne odbywają się w zasadzie co 2 lata, w międzyczasie odkryłam też Ligę Mistrzów, Raula i piłkę hiszpańską, no i od tamtej pory zmieniam obiekty jak rękawiczki. Co mecz to inne mięsko, za którym podążam wzrokiem wiernego psa Pluto i spływającą po brodzie wydzieliną jamy ustnej. Ostatnio głównym na tapecie był Fernando Torres, ciekawe, jak mi wyjdzie w tych rozgrywkach. Przy czym uznaję to jako nieszkodliwy przyczynek do radości, a odmawiać sobie jej nie będę tym bardziej, że zrozumiałam, iż każda miłość jest wysoce oświecająca. Np. ta do Owena nauczyła mnie przy okazji, że istnieje coś takiego jak hat-trick. A i również klasyczny hat-trick. Jak ja mogłam wcześniej bez tego żyć?

Opublikowano Bez kategorii | 53 komentarzy

Lato, lato wszędzie…

Ja nie wiem, jak to się do cholery dzieje, że kiedy zakładam japonki, to zawsze, ale to zawsze zrobią mi dziurę w stopach. Nosz kurna, żeby to jeszcze były zupełnie nowe japonki, ale gdzież, sprzed roku, niby rozchodzone, i gówno tam. Zawsze ta sama szopka, zakładam na jeden dzień, po czym wznoszę modły, coby deszcz padał nazajutrz, bo inaczej skisnę w pełnych butach jako jedynej alternatywie. Plaster niestety nie pomaga, albowiem zawsze zjeżdża, odkleja się z potu (no sory, tropik mamy) tudzież, tak jak dziś, zjeżdża, odkleja się i w gratisie jeszcze przemaka krwią. Taki mi się rów mariański zrobił, że kuśtykam jak ofiara wojny. Żeby za dobrze nie było, druga noga też jest rozorana, niemniej jakoś daje radę, zastanawiałam się tylko, jak mam w taki ukrop założyć na bose stopy baletki. Wizja bagna i odoru wydobywającego się z nieszczęsnych butów oraz odparzeń wszelakich skutecznie pobudziła mi wyobraźnię i moc sprawczą, wobec czego na popołudniowy wyjazd do centrum zastosowałam metodę mało seksowną i zdecydowanie błogosławioną w skutkach – mianowicie zdecydowałam się jednak na sandały, a w kwestii spornej nie poprzestałam na plastrze, jeno obwiązałam sobie całą stopę bandażem. Wyglądała jak wielka buła, ale stwierdziłam, że pierdolę, wolę się prezentować jak kiep niż pełzać, wyjąc z bólu do tego. Szczerze mówiąc najchętniej zabandażowałabym też i drugą nogę, ale wtedy to już fokle bym jak centaur z kopytkami była, poza tym nie miałam drugiego bandaża :) W każdym razie pomogło cudownie, tyle tylko, że ciągle miałam wrażenie, jakbym but zgubiła, bo kompletnie go nie czułam (w przeciwieństwie do lewego).

Ile to się człowiek namęczy przez głupie fanaberie przyrody… Ja tam generalnie nie mam nic do upałów, ale by się już mogły skończyć. Fajnie jest połazić ciepłym wieczorem po mieście, tylko co z tego, skoro wszelkie doznania niweczy świadomość ryja błyszczącego jak księżyc w pełni, co zdecydowanie robi mi źle na pewność siebie, oraz tabunów żyjątek, które przysiadają na skórze w celach bynajmniej nie spoczynkowych. Wczoraj przez okno wleciało mi co najmniej 15 komarów, które tłukłam zapamiętale, rzucając w nie swoją nocną koszulką, by nie pobrudzić ścian. Wymordowałam wszystkie, ale to nie oznacza, że nie ogarnęła mnie zgroza, gdy stojąc w jednym końcu pokoju, usłyszałam komara oddalonego o dobre 2 metry. Ja tej, kiedyś nie było tyle tego tałatajstwa, a już na pewno nie było takich potworów, no błagam, przecież teraz powyrastały takie bydlaki, że gdybym ich nie ukatrupiła, to bym się chyba bez oczu obudziła.

Do tego jakoś tak nie mogę się pozbyć rozdrażnienia, gdy jadę tramwajem, w którym jest sto dwanaście stopni i moje majtki przypominają sadzawkę, do której prowadzą niteczki strumyków z całych pleców. Pamiętam, jak mi się zrobiło dziwnie, gdy pierwszy raz zrozumiałam, że żul z siedzenia za mną raczej nie ma powodów, żeby w tym piekarniku, jakim jest środek transportu publicznego, co chwilę wstawać i mnie macać po plecach, oraz że to mój własny ściekający pot mnie smyra. Ciągle też mam nadzieję, że w końcu się nauczę, iż najgorsze, co można wykombinować, to usiąść w upale na plastikowym krzesełku tramwajowym w krótkich spodenkach. Zawsze potem całą drogę rozmyślam tylko o tym, jak wielką kałużę zostawię i jak długo mnie potem ludzie będą wytykać palcami. Niby wszyscy się pocą, ale ciężko tak ze świadomością, że fakt ów będzie całkowicie obnażony, unaoczniony i niezbity, i do tego ktoś obcy się o nim przekona na własnej skórze. Mój patent na uchronienie siebie i pobratymców od haniebnego zmoczenia (a przynajmniej zminimalizowanie go) to zapadnięcie się najpierw głęboko w krześle, by potem sukcesywnie sunąć w kierunku krawędzi, zbierając wstydliwą wilgoć. Chyba działa, ponieważ ostatnio po takim manewrze od razu znalazła się nowa wielbicielka zwolnionego przeze mnie miejsca. Choć zawsze istnieje też ewentualność, iż sama była na tyle mokra, że trochę więcej mocznika jej różnicy nie zrobiło.

Nie ma co, jest pysznie :)

Opublikowano Bez kategorii | 46 komentarzy

Partyzantka

Na każdego przychodzi czas. Zmiany są wpisane w życiorys. Tak. Tyle tylko, że u mnie te zmiany były zawsze raczej generowane odgórnie – wszystko szło ustalonym trybem, szkoła, studia, potem praca. W międzyczasie związek, jeden, drugi, i potem jak zwykle coś decydowało za mnie. Wolna wola wolną wolą, a jednak nieustannie nurzałam się w biegu wydarzeń, zdana całkiem na los. Czułam się z tym raczej dobrze, ale to ciągle nie były moje wybory, nie moja odpowiedzialność. Łatwiej tylko pozornie – i jedynie wówczas, gdy się udaje. Bo kiedy nic nie wychodzi i na dodatek nie masz nad tym żadnej kontroli, to przestajesz powoli być. Być sobą, być dla siebie. Dla nikogo.

Tak naprawdę to pierwsza moja i tylko moja decyzja od lat. Świadoma, przemielona w głowie milion razy, obnażona z wad i zalet. Rzucam się na głęboką wodę, wierząc, że w locie nauczę się pływackich ruchów, a życiodajny związek jednak utrzyma mnie na zasadzie wyporności. Znowu ta cholerna wiara w los, ale czy można inaczej żyć, niż wierząc, że wszystko się jednak poukłada? Z tą różnicą, iż teraz chcę temu losowi dopomóc z całych sił – tak, jak do tej pory nie miałam odwagi.

Dużo osób mówiło mi, że złą kolejność obieram. Że najpierw trzeba coś znaleźć, by porzucić stare. Ale nie mogę. Jestem teraz zbyt zmęczona, wyczerpana, zbyt odwrócona na wszystko, by mieć ochotę na ruszenie choćby ręką. Nie chcę wstawać każdego ranka z płaczem. Nie chcę się czuć bezwartościowa. Muszę się zregenerować, muszę się zacząć na nowo uśmiechać, cieszyć z bzdur, które po prostu przestałam zauważać.
To nienormalne, że praca potrafi człowieka doprowadzić do stanu takiej ruiny. Nie wiem nawet, jak to się stało, kiedy, dlaczego… Mam nadzieję jednak, że w porę dostrzegłam granicę. Uciekam więc.

Ja cie. Naprawdę to zrobiłam ;D

Opublikowano Bez kategorii | 66 komentarzy

Skrzywienie zawodowe w aspekcie stricte wiosennym

… a że cały świat prócz mnie uprawia…

Czy wiecie, że:

* modliszki wcale niekoniecznie zjadają swoich partnerów po kopulacji? Aby doszło do tak konkretnie spełnionej konsumpcji, samica musi być naprawdę wkurzona, np. faktem braków w… pożywieniu (a co myśleliście?), ewentualnie zajściem jej przez samca poza sezonem godowym i w dodatku od przodu (oburzające), a nie jak woli ona, czyli od tyłu. No powiedzcie, czy w takiej sytuacji on się sam nie prosi o śmierć?

* pewnie już wiecie, ale się powtórzę, bo to takie słodkie – u pławikoników samica składa ikrę do torby lęgowej samca, dzięki czemu to on pływa ciężarny! Koniki morskie potrafiły. Niechaj my, ludzie, nie będziemy gorsi! ;P

* elementem częstym u gadów są hemipenisy, czyli półprącia, budujące podwójnego fallusa. Służą na zmianę, a ponieważ każdy przy kopulacji korzysta tylko z jednego jądra, taki np. jaszczur może szybciej zabierać się za kolejną samicę, bez zbędnej straty czasu na refrakcję. Bardzo zmyślne :)

* ryby z rodziny matronicowatych mają dość, hm, swoisty sposób rozmnażania. Otóż pan matronica zabawia się w wampirka, w szale uniesień wgryzając pyszczkiem w panią matronicę – co może akurat nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie to, iż za swe pijawkowe zapędy zostaje surowo pokarany – dalej wgryziony, ulega sukcesywnemu „rozpuszczeniu”, przez co, pozbawiony wszystkich układów, prócz narządów oddechowych i rozrodczych, staje się pasożytującą naroślą, czy – jak to ładnie określili w historii obrazkowej – parą błyszczących jąder, których pani matronica może potem używać do woli. Co więcej, pani matronica jest tak atrakcyjna dla panów matronic, że mogą oni nie zauważyć wystających z niej dodatkowych jąder, przez co ich ilość gwałtownie wzrasta. Matko, rybka ma na każdy dzień innego kolesia, a ja od miesięcy żadnego… ;P

* samce wielu gatunków prządek narząd kopulacyjny posiadają na końcach odnóży. Ponieważ na akt seksualny nie zostaje im zbyt wiele czasu, albowiem babeczki prządkowe są niecierpliwe i po paru sekundach zwłoki tudzież przedłużającego się współżycia atakują ociężałego amanta, biedak jest pod taką presją, że wkłada nogę bez mała na oślep, rach ciach i się zmywa. Jak wiadomo jednak, w pośpiechu nietrudno o nieszczęśliwy wypadek, w związku z czym nierzadko zdarza się, iż zwierzęcemu Adonisowi w trakcie ucieczki grzeszny organ się łamie, urywa i zostaje w samicy. Co wcale nie jest takie głupie, gdyż samica się już tej nogi nie pozbędzie, więc pas cnoty ma założony na amen, żadna więcej noga w niej nie postanie. Jeśli jednak ktoś uważa, że to sprawiedliwa wymiana, przypominam, iż samiec ma parzyste narządy. Czyli zostaje mu jeszcze druga kończyna…

*a na koniec smaczek, celu którego nie udało mi się odkryć, jednakże obrazowość przekazu zwaliła mnie z nóg: otóż samiec pcheł obnosi się dumnie z dwuzbiornikowym prąciem w kształcie sprężyny zegarowej, które rozwija w samicy niczym lasso.
Nasz gatunek może się schować… 😉

Opublikowano Bez kategorii | 81 komentarzy

Z prawieków

Mój związek z Zagadkowym (drugi, jeśli by liczyć ten dwutygodniowy z czasów pradawnych) zaczął się właściwie od wesela, na które zgodziłam się pójść głównie po to, by przerwać swój celibat. Nie tylko ja jednak przeżywałam wówczas epokowe chwile, Nive bowiem w tamtym dniu odnalazła po latach swą przyrodnią siostrę i nie mogła się z nią nagadać, a przez to my dwie też nie mogłyśmy się nagadać, ponieważ każda miała w głowie co innego, jednak starałyśmy się dzielnie wszystkie te emocje jakoś połączyć, żeby czuć wzajemne wsparcie w tak podwójnie dziejowym momencie. Powstała więc wówczas taka oto gadugadowa rozmowa:

Ja: Oki, ja lecę spać, bo lepiej się wyspać ciut przed zarwaną nocą i kanapą 😀 Życz mi seksu! I miłego odkrywania siostry :)
Nive: Życzę maaaaasę seksu, aż usiąść na drugi dzień nie będziesz mogła :)
Ja: … znaczy się tego mi nie musisz życzyć, tylko ja Ci życzę :)
Nive: Zerżnij go ile się da.
Ja: Nie no siadać to bym chciała jednak, np. na nim :)
Nive: Ale ja Tobie życzę, mi nie trzeba.
Ja: Ale ja życzę Ci tego z siostrą :)

Tak. Nie ma to jak podjudzać do kazirodztwa, w dodatku lesbijskiego :)

A swoją drogą to aż niemożliwe. Ja naprawdę kiedyś uprawiałam seks??

Opublikowano Bez kategorii | 68 komentarzy

Transcendencja

Czasem jeszcze zastanawiam się nad Bogiem. Dawno temu zastanawiałam się znacznie więcej – najpierw prosząc go o każde głupstwo, potem usiłując zrozumieć, dlaczego ważniejsza od całego stada posłusznych jest jedna zbłądzona i naprowadzona na dobrą drogę owca; jeszcze później – utożsamiając Kościół z całym złem tego świata. Kiedyś, na spowiedzi, wyjawiłam szczerze i z ufnością swoje rozterki, poszukiwania, wahania – a ksiądz się nie wysilił i uznał, że wszystko się bierze z braków w uczęszczaniu na msze. Pamiętam, jaka rozgoryczona wtedy odeszłam od konfesjonału – i jednocześnie od całego katolicyzmu. Nie, nie winię tego człowieka. Teraz wiem, że ludzie są różni, a ja prędzej czy później tak bym wybrała. To był tylko katalizator.

Długo walczyłam z rodzicami o święty spokój w niedziele. Czasem dostrzegam, że ciągle jeszcze mają mi za złe moją nieugiętość i luz w tej kwestii, ale nie poruszają już tematu. Zresztą chodzę do kościoła na święta, traktując to jako nieszkodliwy obrządek tradycyjny, coś stałego w moim życiu, co nie ma wielkiego znaczenia dla mej wiary, za to jest po prostu przyjemne przez tę właśnie powtarzalność. W pozostałe dni jakoś nie umiem się wczuć w podniosłość chwili, kiedy wiem, że połowa ludzi tam przychodzących nawet się nigdy nad tym, co robi, nie zastanowiła. Dziwne mi się wydaje nie mieć kryzysu wiary, nie szukać nigdy innej odpowiedzi. Ja szukałam, i chociaż Kościół stracił owcę, to nie stracił jej Bóg. Osobiście uważam, że to znacznie lepsza alternatywa, chociaż na pewno znajdą się tacy, którzy się z tym nie zgodzą. Bo jakże to – wierzyć i tego nie okazywać? Okazuję, po swojemu. Bez spektakularnych uniesień, dla siebie wyłącznie. Dlatego nie wiem w sumie, jak siebie teraz nazwać. Agnostykiem? Być może. Wszak nie popieram żadnego sposobu wyrażania czci, które serwuje jakakolwiek religia. Ostatnio stwierdziłam nawet, że nie może być czegoś takiego jak Niebo i Piekło. Zresztą straszenie ogniem piekielnym nigdy mnie nie przekonywało, w końcu zawsze była to sprawa odległa, a mnie sumienie gryzło tu i teraz, i niezależnie od tego, co tam po śmierci mi wyznaczą. W sumie frapujące trochę, że od zawsze ważniejszy był dla mnie własny zbiór zasad, a nie przykazania, chociaż przecież te dwie rzeczy się całkiem pokrywają. Jakoś jednak nigdy nie umiałam ich złączyć, mimo jawnych podobieństw. Robiąc źle, nie czułam, że przynoszę wstyd Kościołowi czy Bogu, ale przede wszystkim swojej rodzinie i sobie. Nie sądzę jednak, że to w jakiś sposób mogłoby zaważyć na moim życiu pośmiertnym, o ile takowe istnieje, i przede wszystkim – o ile istnieje w formie powszechnie propagowanej. Zresztą jak oni by tam, w zaświatach, tych ludzi przydzielali? Kto jest bardziej zły albo bardziej dobry? Bóg ma kodeks karny? Przecież zwykle nic się nie bierze bez przyczyny, ani zło, ani dobro, i kto ma o tym wiedzieć lepiej niż On… Niekiedy myślę, że tam w ogóle nic już się nie stanie. Wprawdzie mój umysł tego nie ogarnia, no ale wcześniej też mnie nie było. A w każdym razie tego nie pamiętam, więc na jedno wychodzi.

Modlić też się nie modlę. Co to w ogóle jest modlitwa? Oklepane regułki. Zawsze, odmawiając pacierz (gdy to jeszcze robiłam), czekałam na moment, w którym porozmawiam z Bogiem swoimi słowami. Teraz nie modlę się wcale. I nie uważam, że jestem przez to gorszym człowiekiem. Przeciwnie, sądzę, że dużym nietaktem jest proszenie Boga o cokolwiek, skoro dał mi już tak wiele – życie. Jest jakie jest, ale przecież to w sumie głównie moja wina czy zasługa. Ok, czasem trochę Mu jeszcze pozawracam głowę, ale to naprawdę musi być gruba rzecz. Nie wyobrażam sobie modlić się co wieczór – o co miałabym prosić, skoro życie układa takie scenariusze, które by mi nigdy na myśl nie przyszły?

Może dla kogoś patrzącego z boku na to, co głoszę, wyda się to wszystko herezją. Ale ja naprawdę wierzę. Wierzę we wschody i zachody słońca, w dzień i noc, w jakąś istotę, którą mogę nazwać Bogiem, mogę nazwać Jahwe czy Allahem, a mogę też nazwać tulipanem i konwalią. Żyję z radością i smutkiem, z bólem i przyjemnością. Z każdą decyzją własną i innych. Z sobą i światem. To jest mój Bóg. To jest moja wiara.

I jak każda wiara – z definicji nie do udowodnienia.

Opublikowano Bez kategorii | 81 komentarzy