Ja nie wiem, jak to się do cholery dzieje, że kiedy zakładam japonki, to zawsze, ale to zawsze zrobią mi dziurę w stopach. Nosz kurna, żeby to jeszcze były zupełnie nowe japonki, ale gdzież, sprzed roku, niby rozchodzone, i gówno tam. Zawsze ta sama szopka, zakładam na jeden dzień, po czym wznoszę modły, coby deszcz padał nazajutrz, bo inaczej skisnę w pełnych butach jako jedynej alternatywie. Plaster niestety nie pomaga, albowiem zawsze zjeżdża, odkleja się z potu (no sory, tropik mamy) tudzież, tak jak dziś, zjeżdża, odkleja się i w gratisie jeszcze przemaka krwią. Taki mi się rów mariański zrobił, że kuśtykam jak ofiara wojny. Żeby za dobrze nie było, druga noga też jest rozorana, niemniej jakoś daje radę, zastanawiałam się tylko, jak mam w taki ukrop założyć na bose stopy baletki. Wizja bagna i odoru wydobywającego się z nieszczęsnych butów oraz odparzeń wszelakich skutecznie pobudziła mi wyobraźnię i moc sprawczą, wobec czego na popołudniowy wyjazd do centrum zastosowałam metodę mało seksowną i zdecydowanie błogosławioną w skutkach – mianowicie zdecydowałam się jednak na sandały, a w kwestii spornej nie poprzestałam na plastrze, jeno obwiązałam sobie całą stopę bandażem. Wyglądała jak wielka buła, ale stwierdziłam, że pierdolę, wolę się prezentować jak kiep niż pełzać, wyjąc z bólu do tego. Szczerze mówiąc najchętniej zabandażowałabym też i drugą nogę, ale wtedy to już fokle bym jak centaur z kopytkami była, poza tym nie miałam drugiego bandaża W każdym razie pomogło cudownie, tyle tylko, że ciągle miałam wrażenie, jakbym but zgubiła, bo kompletnie go nie czułam (w przeciwieństwie do lewego).
Ile to się człowiek namęczy przez głupie fanaberie przyrody… Ja tam generalnie nie mam nic do upałów, ale by się już mogły skończyć. Fajnie jest połazić ciepłym wieczorem po mieście, tylko co z tego, skoro wszelkie doznania niweczy świadomość ryja błyszczącego jak księżyc w pełni, co zdecydowanie robi mi źle na pewność siebie, oraz tabunów żyjątek, które przysiadają na skórze w celach bynajmniej nie spoczynkowych. Wczoraj przez okno wleciało mi co najmniej 15 komarów, które tłukłam zapamiętale, rzucając w nie swoją nocną koszulką, by nie pobrudzić ścian. Wymordowałam wszystkie, ale to nie oznacza, że nie ogarnęła mnie zgroza, gdy stojąc w jednym końcu pokoju, usłyszałam komara oddalonego o dobre 2 metry. Ja tej, kiedyś nie było tyle tego tałatajstwa, a już na pewno nie było takich potworów, no błagam, przecież teraz powyrastały takie bydlaki, że gdybym ich nie ukatrupiła, to bym się chyba bez oczu obudziła.
Do tego jakoś tak nie mogę się pozbyć rozdrażnienia, gdy jadę tramwajem, w którym jest sto dwanaście stopni i moje majtki przypominają sadzawkę, do której prowadzą niteczki strumyków z całych pleców. Pamiętam, jak mi się zrobiło dziwnie, gdy pierwszy raz zrozumiałam, że żul z siedzenia za mną raczej nie ma powodów, żeby w tym piekarniku, jakim jest środek transportu publicznego, co chwilę wstawać i mnie macać po plecach, oraz że to mój własny ściekający pot mnie smyra. Ciągle też mam nadzieję, że w końcu się nauczę, iż najgorsze, co można wykombinować, to usiąść w upale na plastikowym krzesełku tramwajowym w krótkich spodenkach. Zawsze potem całą drogę rozmyślam tylko o tym, jak wielką kałużę zostawię i jak długo mnie potem ludzie będą wytykać palcami. Niby wszyscy się pocą, ale ciężko tak ze świadomością, że fakt ów będzie całkowicie obnażony, unaoczniony i niezbity, i do tego ktoś obcy się o nim przekona na własnej skórze. Mój patent na uchronienie siebie i pobratymców od haniebnego zmoczenia (a przynajmniej zminimalizowanie go) to zapadnięcie się najpierw głęboko w krześle, by potem sukcesywnie sunąć w kierunku krawędzi, zbierając wstydliwą wilgoć. Chyba działa, ponieważ ostatnio po takim manewrze od razu znalazła się nowa wielbicielka zwolnionego przeze mnie miejsca. Choć zawsze istnieje też ewentualność, iż sama była na tyle mokra, że trochę więcej mocznika jej różnicy nie zrobiło.
Nie ma co, jest pysznie