Transcendencja

Czasem jeszcze zastanawiam się nad Bogiem. Dawno temu zastanawiałam się znacznie więcej – najpierw prosząc go o każde głupstwo, potem usiłując zrozumieć, dlaczego ważniejsza od całego stada posłusznych jest jedna zbłądzona i naprowadzona na dobrą drogę owca; jeszcze później – utożsamiając Kościół z całym złem tego świata. Kiedyś, na spowiedzi, wyjawiłam szczerze i z ufnością swoje rozterki, poszukiwania, wahania – a ksiądz się nie wysilił i uznał, że wszystko się bierze z braków w uczęszczaniu na msze. Pamiętam, jaka rozgoryczona wtedy odeszłam od konfesjonału – i jednocześnie od całego katolicyzmu. Nie, nie winię tego człowieka. Teraz wiem, że ludzie są różni, a ja prędzej czy później tak bym wybrała. To był tylko katalizator.

Długo walczyłam z rodzicami o święty spokój w niedziele. Czasem dostrzegam, że ciągle jeszcze mają mi za złe moją nieugiętość i luz w tej kwestii, ale nie poruszają już tematu. Zresztą chodzę do kościoła na święta, traktując to jako nieszkodliwy obrządek tradycyjny, coś stałego w moim życiu, co nie ma wielkiego znaczenia dla mej wiary, za to jest po prostu przyjemne przez tę właśnie powtarzalność. W pozostałe dni jakoś nie umiem się wczuć w podniosłość chwili, kiedy wiem, że połowa ludzi tam przychodzących nawet się nigdy nad tym, co robi, nie zastanowiła. Dziwne mi się wydaje nie mieć kryzysu wiary, nie szukać nigdy innej odpowiedzi. Ja szukałam, i chociaż Kościół stracił owcę, to nie stracił jej Bóg. Osobiście uważam, że to znacznie lepsza alternatywa, chociaż na pewno znajdą się tacy, którzy się z tym nie zgodzą. Bo jakże to – wierzyć i tego nie okazywać? Okazuję, po swojemu. Bez spektakularnych uniesień, dla siebie wyłącznie. Dlatego nie wiem w sumie, jak siebie teraz nazwać. Agnostykiem? Być może. Wszak nie popieram żadnego sposobu wyrażania czci, które serwuje jakakolwiek religia. Ostatnio stwierdziłam nawet, że nie może być czegoś takiego jak Niebo i Piekło. Zresztą straszenie ogniem piekielnym nigdy mnie nie przekonywało, w końcu zawsze była to sprawa odległa, a mnie sumienie gryzło tu i teraz, i niezależnie od tego, co tam po śmierci mi wyznaczą. W sumie frapujące trochę, że od zawsze ważniejszy był dla mnie własny zbiór zasad, a nie przykazania, chociaż przecież te dwie rzeczy się całkiem pokrywają. Jakoś jednak nigdy nie umiałam ich złączyć, mimo jawnych podobieństw. Robiąc źle, nie czułam, że przynoszę wstyd Kościołowi czy Bogu, ale przede wszystkim swojej rodzinie i sobie. Nie sądzę jednak, że to w jakiś sposób mogłoby zaważyć na moim życiu pośmiertnym, o ile takowe istnieje, i przede wszystkim – o ile istnieje w formie powszechnie propagowanej. Zresztą jak oni by tam, w zaświatach, tych ludzi przydzielali? Kto jest bardziej zły albo bardziej dobry? Bóg ma kodeks karny? Przecież zwykle nic się nie bierze bez przyczyny, ani zło, ani dobro, i kto ma o tym wiedzieć lepiej niż On… Niekiedy myślę, że tam w ogóle nic już się nie stanie. Wprawdzie mój umysł tego nie ogarnia, no ale wcześniej też mnie nie było. A w każdym razie tego nie pamiętam, więc na jedno wychodzi.

Modlić też się nie modlę. Co to w ogóle jest modlitwa? Oklepane regułki. Zawsze, odmawiając pacierz (gdy to jeszcze robiłam), czekałam na moment, w którym porozmawiam z Bogiem swoimi słowami. Teraz nie modlę się wcale. I nie uważam, że jestem przez to gorszym człowiekiem. Przeciwnie, sądzę, że dużym nietaktem jest proszenie Boga o cokolwiek, skoro dał mi już tak wiele – życie. Jest jakie jest, ale przecież to w sumie głównie moja wina czy zasługa. Ok, czasem trochę Mu jeszcze pozawracam głowę, ale to naprawdę musi być gruba rzecz. Nie wyobrażam sobie modlić się co wieczór – o co miałabym prosić, skoro życie układa takie scenariusze, które by mi nigdy na myśl nie przyszły?

Może dla kogoś patrzącego z boku na to, co głoszę, wyda się to wszystko herezją. Ale ja naprawdę wierzę. Wierzę we wschody i zachody słońca, w dzień i noc, w jakąś istotę, którą mogę nazwać Bogiem, mogę nazwać Jahwe czy Allahem, a mogę też nazwać tulipanem i konwalią. Żyję z radością i smutkiem, z bólem i przyjemnością. Z każdą decyzją własną i innych. Z sobą i światem. To jest mój Bóg. To jest moja wiara.

I jak każda wiara – z definicji nie do udowodnienia.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *