Noc. Wdycham chłodne, orzeźwiające powietrze i jestem. Bez precyzji, bez cierpkiego posmaku, po prostu chciałabym teraz, w ciemności, pozbawiona oporów musnąć przestrzeń zewnętrzną częścią dłoni. Poczuć dobrą energię, rysującą kształt mojej kibici pod cieniutką jak bibuła, przezroczystą koszulą. Odłożyć okulary i pozwolić sobie oglądać zamazane kontury gwiazd, migoczących spokojnie. Nie odgarniać niesfornych kosmyków, nie złościć się na wiatr, który rozplata mi warkocz, nie mieć gęsiej skórki, gdy dotknie koniuszkiem skrzydła ćma. Kolorować niewypowiedzianymi słowami, westchnąć nagłym ciepłem słonej łzy. Bosymi stopami odszukiwać drogę, malować strzałki na ziemi. Brodzić ze splecionymi ramionami po ciepłym brzegu jeziora. Pieścić taflę wody, wypisywać w niej czułe szepty, położyć się na niej i kołysać z nurtem, mocząc włosy tak, by leniwie falowały.
Zerwać się ze śmiechem, obudzić żaby, zdjąć ubranie, a przy wschodzie słońca wbiec nago w gąszcz maków. Smakować gasnące godziny, dać się uwieść czarowi niepozornej granicy między snem a jawą, między marzeniem a cichą nadzieją. Zmrużyć oczy, by lepiej dojrzeć kontur. Magii.
Słuchać świata.