1. Gdy moja mama przebywała 3 tygodnie w sanatorium, a ja akurat miałam sesję i ostatnią rzeczą, o jakiej mogłam myśleć, było jedzenie, wszystkie obiady serwował mój tata. W związku z czym co drugi dzień jedliśmy kotlety, pyry i sałatę z jogurtem. Któregoś dnia jednak nawet tatę to połączenie zmęczyło i postanowił dla odmiany zrobić jajka sadzone. Wynalazł z jakiegoś zakamarka kompletnie zapomnianą patelnię z takimi zagłębieniami, teoretycznie właśnie do sadzania jajek, wbił kilka i zapodał na ogień. Po paru minutach jajka się przypaliły od spodu (roznosił się swąd wyraźnie owo sugerujący), z góry jednak były nietknięte i wilgotne jak gałki oczne. Po kolejnych 10 minutach sytuacja zmieniła się o tyle, że swąd dobywał się coraz przeraźliwszy. Tata nie zdzierżył, zrezygnował z eksperymentów i… zalał te jaja chamską, chlorowaną, prosto z kranu wodą. Co woni nie zagłuszyło, jednak zdecydowanie spowodowało, iż szansa na uratowanie czegokolwiek z tych jajek spadła do zera. Biedny tata, bardzo zdenerwowany niepowodzeniem, ostatecznie wyrzucił jajka razem z patelnią, po czym postanowił zrobić zwyczajną jajecznicę. Niestety przy wbijaniu wleciała mu połowa skorupek, które zaczął wydłubywać nad ogniem, co zajęło tyle czasu, iż wszystko się przyjarało i też było do wyrzucenia.
Tego dnia na obiad był kotlet, pyry i sałata z jogurtem.
2. Ja niestety zdolności kulinarne odziedziczyłam po tatusiu właśnie, więc kiedyś, po bardzo intensywnym jak na mnie przyglądaniu się mamie, przygotowującej sos pomidorowy do spaghetti, postanowiłam pod jej nieobecność najeść się tworem własnej produkcji. Słowo „twór” ma tutaj kluczowe znaczenie, albowiem z całej lekcji zapamiętałam, że jest makaron, zioła, koncentrat pomidorowy i woda. Dzięki czemu zjadłam rozgotowany makaron z rozwodnionym koncentratem pomidorowym plus szczyptą ziół. Nawet przed sobą do końca udawałam, ze mi smakuje. Jakby ktoś potrzebował przepisu na dietę, to zapraszam.
3. Przypał życia jednak zaliczyłam przy produkcie, o dziwo, gotowym, i to już tak gotowym, że bardziej się nie da. Otóż mama zrobiła klopsy mielone. Ja miałam sobie te klopsy jedynie podgrzać w mikrofali. Błąd polegał na tym, że, podobnie jak w przypadku makaronu, zawsze tylko podpatrywałam, jak się nastawia mikrofalę, a nie robiłam tego samodzielnie pod czujnym okiem fachowca. Dzięki czemu zamiast na 2 minuty i 40% nastawiłam sobie z rozmachem na 5 minut, a procenty zlekceważyłam, czyli automatycznie zostawiłam na 100. W trzeciej minucie zaczęło skwierczeć, ale przecież na patelni też skwierczy, więc beztrosko czekałam do końca. Gdy otworzyłam drzwiczki i gruchnął mi w twarz wielki kłąb krztuszącego dymu, zdumiona wykoncypowałam, że coś nie poszło, i rzuciłam się do okna, z którego chyba wypsnęło jak w trakcie pożaru, aż do tej pory się dziwię, że nikt nie zadzwonił po straż. Może dlatego, że wrzeszczałam „kurwa, kurwa”, a nie „pomocy” W każdym razie zamiast klopsów na talerzu zostały skromne i na amen zwęglone mumijki. Mieszkanie wietrzyłam 2 godziny.
4. Myślałam więc, że nikt nie będzie w stanie przebić mojego spalenia mielonych w mikrofali, bo to już wybitny talent, jak mniemam. Jednak myliłam się – zdecydowanie wyprzedziła mnie Nive, która ostatnio ugotowała ziemniaki, wszyściutkie jak jeden mąż obrane… tylko do połowy ;D