Recepta na radość

Bez nich ten padół byłby całkiem nieznośny. Mówię o specyficznej grupie ludzi – o totalnych luzakach, którzy zarażają mnie pierwotną radością życia. Nie mylić oczywiście z permanentnym tumiwisizmem i nieróbstwem – nie, nie, chodzi o coś innego, o… chyba lekkie podejście do siebie i otoczenia, choćby nie wiem jak nabzdyczonego. Niektórzy po prostu tak działają, że rozmawiasz z nimi i nagle czujesz, jakby jakiś uspokajający napój pogodnie rozpływał się po ciele.

Z tego gatunku wywodzi się mój ulubiony kolega w pracy. Niepojęte, jak to się dzieje, ale kiedy dzwoni, od razu się uśmiecham. Nie musiałby nawet witać mnie słowami „słoneczko”, żebym się cieszyła. Ale wita :) I gdy dzwoni po raz piąty w ciągu dnia z jakąś sprawą, to nigdy nie wywala od razu, że powinnam mu coś załatwić, tylko się śmieje, że po prostu bardzo chciał usłyszeć mój głos, bo przecież tak dawno nie rozmawialiśmy, całe dziesięć minut. Jak to teraz piszę, to wszystko brzmi idiotycznie niczym u jakiejś gówniary w wieku dorastania, co to wystarczy jej zarzucić, że ma fajny zeszyt, a ona już wyobraża sobie ślub, dom i wspólnie posadzone drzewo; ale gdy człowiek funkcjonuje w stresie, to jedynie takie bzdury potrafią go postawić na nogi. Poza tym zawsze sobie pogawędzimy wesoło i nawet kiedy kłopoty fruną nad głową, to mamy z nich totalną szyderę, dzięki czemu o wiele łatwiej znieść przeciwności losu, których przecież jest niemało, jak to w pracy. Zresztą, abstrahując od niej, miło co najmniej raz na dzień sobie poflirtować niewinnie, prawda? 😀 Zwłaszcza że koleś kompletnie nie w moim typie, więc mogę sobie na to bezpiecznie pozwolić, wiedząc, że się nie wkręcę. Najlepsze jest jednak, że widziałam go ze dwa razy w życiu, on mnie raz, a i to nie wiem, czy w ogóle kojarzy, co wcale nie przeszkadza mu np. wysyłać mi maili, zaczynających się od „cześć ślicznoto” i kończących na „dziękuję pięknie najcudniejszej, najsłodszej, najseksowniejszej i wszystko naj… koleżance”. I choć rozumiem, że to tylko gładka gadka na potrzeby każdej babeczki, z którą ma do czynienia, tym bardziej że właśnie w sumie chyba nie ma pojęcia, czy jam śliczna czy nie, to zwyczajnie szczerze chwała mu za to i uwielbienie, bo mi łechce ego oraz poprawia nastrój całkiem mimo woli, i bynajmniej nie zamierzam z tym walczyć!

Zdumiewające, jak wiele potrafi zdziałać życzliwość i chęć sprawiania komuś przyjemności, nawet niskim nakładem środków. Nic wszak nie kosztuje choćby powitanie kogoś inaczej niż sztampową i zimną formułką. Wiem, że nie zawsze się tak da, ale kiedy się da, jest super. Zaś, naturalną koleją rzeczy – gdy jest super, to aż się chce pracować. Czysty zysk. Tak więc, ludzie – relax! Bądźmy dla siebie mili i wtedy będzie fajnie :)

Opublikowano Bez kategorii | 29 komentarzy

Słowo na niedzielę vol.11

Powiedzieli:

Dż.: – Wiecie, że Tomek z naszego liceum się żeni? Bu…
E.: – Tak??? No nie, takie ciacho stracone… :(
Ja (jednocześnie): – Nie. Nie wiemy. – (po namyśle) – Zjadłabym zupę.

***

Dzwonię do jednego takiego palanta, z którym muszę porozmawiać, choć nie chcę, a on ciągle ma zajęte. Ogłaszam więc:
– Dalej, niech wreszcie odbierze, bo mi się nie chce z nim gadać!

***

W pracy trwa debata nad kukurydzianymi pałeczkami.
Szefowa: Ale jak to, dlaczego ta baba uważa, że jedna pałka może być, a cztery już nie?
Przysłuchujący się informatyk: Może baba jest nieśmiała.
Ja: Albo leniwa.

Dalej, w tej samej dyskusji.
Koleżanka: Oni chcą, żeby napisać, ile waży jedna pałka, ale przecież pałki są różnej grubości, to jak zamierzają sprawić, że one będą tyle samo ważyły, grubszą pałkę obetną czy co?
(duży grymas na twarzy informatyka)

***

Ja: – Bo wiesz, ja to myślę średnio co 5 minut…
Kumpel: O, to dobra statystyka 😀
Ja: … o seksie 😛

Czy naprawdę sądziliście, że w nowym roku mogłoby tu zabraknąć seksu? :) Ale wierzcie mi, i tak z moim copięciominutowym myśleniem mogę się schować przy kuzynce. Zaprawdę intrygujące, o czym ona myślała, gdy w krzyżówce pod hasłem „Bywa bez pokrycia” zamiast „czek” wpisywała „SUKA”.

Opublikowano Bez kategorii | 32 komentarzy

Magia Sylwestrowa

Mój Sylwester może nie zapowiada się zajebiście hucznie, bo będę żreć, żłopać i mordować smoki, hobgobliny tudzież gnomy i inne cuda piekielne, jednakże z całą pewnością potrwa długo i będzie emocjonujący. Pogramy sobie w „Magię i miecz” – najcudowniejszą planszówkę na świecie. Wydaje mi się, że już kiedyś o niej pisałam, ale napiszę raz jeszcze, bo godna tego – otóż w grze tej chodzi o to, żeby wszystkich zamordować :) Tzn. ogólnie najpierw trzeba się wzbogacić i nabyć wielu umiejętności, by przejść przez Równiny Grozy i inne takie milusie. W międzyczasie na gracza czyhają inni gracze, podstępne stwory, złowrogie zaklęcia, teleportacje, grzęźnięcie w bagnie, gubienie broni w zielonym śluzie, który wszystko rozpuszcza, ewentualnie utrata wszystkiego i stanie się ropuchą. A z rzeczy przyjemniejszych pijaństwo w gospodzie ;D Które pozbawia nas kolejki na szczęście tylko w grze, w piciu zdobywa się podwójną :)

Gracz wybiera sobie postać (zwaną Poszukiwaczem), w ciele której chce przejść przez świat. Postać może być dobra, zła lub… nie, nie brzydka (choć to na ogół i tak samo wychodzi, zwłaszcza gdy jest się np. trollem). Neutralna. Ja tam wolę być zła, bo mogę wtedy chłeptać życie z cmentarza 😀 Co, nie wiedzieliście, że cmentarze tętnią życiem? ;P

No i jako rzekłam na początku, nie wystarczy dotrzeć do Korony Władzy, by wygrać, ponieważ ostatecznie inni Poszukiwacze, o ile się nie schleją na amen lub nie umrą omyłkowo, też na amen, mogą dojść. Do Korony, znaczy. Więc, no cóż, trzeba ich zabić :)

Ofiarny wyścig z czasem trwa dobre kilka godzin. I przysięgam, nie mam pojęcia, kiedy one mijają, jest to fenomen, któremu od zawsze nie mogłam się nadziwić, odkąd tylko nauczył mnie w to grać mój pierwszy chłopak. Wtedy z jego kumplami potrafiliśmy tak ślęczeć nad potworami nawet do 4 rano 😀  Ale najciekawsze są początki – jak to w życiu. I na szczęście to, co się zacznie do bani, często kończy się dobrze (wprawdzie tylko dla jednej osoby, ale zawsze). Dlatego znów mam złotą myśl z okazji całej notki oraz okoliczności. Otóż pamiętajcie – cieszcie się z sukcesów i nie rozpaczajcie przy klęskach – nie ma tego złego. Choć i tak życzę Wam, by tych drugich było jak najmniej :) Udanego Nowego Roku zatem!

Opublikowano Bez kategorii | 39 komentarzy

Zwycięstwo?

Nie ma o tym żadnej wzmianki na krajowych portalach informacyjnych. Tylko parę słów w Wiadomościach, włączając – wątpliwie chwalebne – ubolewanie, iż tak mało o tym mówimy, wspominamy, wiemy. Mało? A może wcale? Bądźmy uczciwi – kto jest świadom, że właśnie mija rocznica Powstania Wielkopolskiego?

Właściwie nie rozumiem. Jedno z dwóch (lub trzech, różnie liczą) udanych powstań w historii Polski – przy czym to drugie również miało miejsce w Wielkopolsce – a wszyscy zachowują się, jak gdyby nigdy nie zaistniało. Niedługo nikt prócz samych Poznaniaków nie będzie pamiętał, że nasz kraj żyje teraz w takim kształcie nie dlatego, że ktoś nam pomógł, tylko że sami to wywalczyliśmy, że krew naszych przodków nie zawsze szła na marne i nie wszystkie nasze ruchy stanowiły jedynie rozpaczliwy zryw, kończący się tragedią w chwale.

Jakim prawem, pytam się? Jakim prawem cały ówczesny wielkopolski patriotyzm, całe to poświęcenie jest tak mało atrakcyjne w zderzeniu z, powiedzmy, informacją o zmianie dozwolonej prędkości na autostradach? Dlaczego na Powstanie Warszawskie oddajemy co roku cały jeden dzień w każdym możliwym kanale mediów, a o Powstaniu Wielkopolskim od lat wiedzą tylko zorientowani w temacie? Czy to brak mgiełki tajemniczości, możliwości rozmyślania „co by było, gdyby”, czy zwyczajnie ta nasza cholerna martyrologia dochodzi do głosu? I czy zamiast z pokorą znosić klęski i rozprawiać się z demonami przeszłości, które istnieją już głównie na zasadzie spuścizny, nie lepiej uradować serce myślą, iż daliśmy radę, a łzę uronić w nagłym olśnieniu, że mówimy po polsku, że jesteśmy Polską, co przecież wcale taką oczywistością być nie musiało?

Czasem mam wrażenie, że oglądam celowe działanie, tak jakby kraj się odżegnał od tamtego momentu historii, ponieważ zwyciężyliśmy. Opędzam się od tej zdradzieckiej myśli jak bawół od muchy, jednakże trudno nie stanąć choć na chwilę wobec podejrzenia, że jest to jakiś rodzaj antypropagandy. Nie mam pojęcia, cóż mogłaby ta antypropaganda mieć na celu, może po prostu blokadę automatycznego pozbawienia rodaków ulubionej rozrywki, jaką jest wymądrzanie się na temat rozlicznych porażek, i stąd traktowanie tego dnia po macoszemu. Przyznaję, mnie samej wydaje się to głupie i nieprawdopodobne, lecz gdzie znaleźć prawdziwą przyczynę, kiedy nikt nawet nie podejmuje tematu? W każdym razie zwyczajnie mnie dziś ubodło w serce to całkowite odsunięcie naszej sprawy, naszej dumy. Uważam, że niepodległość zasługuje na dużo więcej niż dwie minuty w serwisie informacyjnym. Każde dziecko powinno wiedzieć, że 27 grudnia 1918 roku iskra zwana Ignacym Paderewskim rozjarzyła Poznań ogniem walki, dzięki czemu teraz bez jakichkolwiek represji mogę w naszym pięknym języku pisać choćby te oto słowa krytyki. Nawet jeśli komuś wydają się one zbędne.

Opublikowano Bez kategorii | 25 komentarzy

Czwarte, nie ostatnie…

Wczoraj razem z rodzicami siekaliśmy bakalie i przypomniało nam się, jak w któreś święta coś się stało z mąką takiego dziwnego, że zupełnie nie zwierała ciasta. Kleiło się koszmarnie do wszystkiego, co napotkało na swej drodze, i rzecz jasna dowiedzieliśmy się o tym po fakcie (czyli wyprodukowaniu tego ciasta i zwinięciu go z masą makową na dwa makowce), kiedy trzeba było wszystko jakoś przetransportować do formy (a konkretnie do dwóch). Mama prawie spazmów dostała ze zdenerwowania, ja chichotałam iście szatańsko, tata gapił się na stół jak świnia w niebo; niestety owa miła chwila, gdy każdy był we własnym świecie i to, co zobaczył, przeżywał w indywidualny sposób, prędko minęła i pokłóciliśmy się okropnie o sposoby rozwiązania problemu (z propozycją wywalenia go włącznie).

Ostatecznie stanęło na tym, że trudno, żarcie to żarcie, się nie wyrzuca, a skoro tak, to trzeba je upiec i już. Czyli jednak przenieść do formy. Pierwszą próbę podjęła solo mama – i prędko ją zakończyła, rozwarstwieniem ciasta na malownicze skrawki oraz plaśnięciem całości o stolnicę. Przy drugiej próbie ciasto wygięło się w efektowny łuk i rozciągnęło na tyle solidnie, że bez mała mogłoby robić za lasso, gdyby się tak nie kleiło. Do trzeciej, po mrożących krew w żyłach dyskusjach, podeszliśmy więc metodycznie – mama podkopała od dołu, my z tatą uwolnioną górę złapaliśmy czule a ostrożnie, jakby to co najmniej ranne zwierzę było, końcową częścią zajęła się znów mamunia i na trzy ruchem sanitariuszy z pogotowia (w moim przypadku sanitariuszy drgających z histerycznego śmiechu), przerzucających rannego z noszy na stół operacyjny, trzepnęliśmy szczątki do blachy.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jaki stan te szczątki prezentowały, toteż resztę ciasta, pozostałego na desce, po prostu zeskubaliśmy i do nich dokleiliśmy, jakbyśmy kitem zalepiali, następnie zaś uklepaliśmy, żeby nadać kształtu choć trochę makowcopodobnego. Po czym wsunęliśmy do piekarnika.

Przy drugim makowcu nabraliśmy wprawy i pacjent nie wymagał już grubszej korekty chirurgów plastycznych. Chociaż nie wiem, czym my się fokle tak przejmowaliśmy, zważywszy że oba makowce poszły na poczęstunek teściów mojej siostry ;D Zresztą nikt nie zgłaszał reklamacji – to była dobra akcja. Której – co ważne – nie dałoby się przeprowadzić w pojedynkę.

Jaki z tego wniosek? Ano taki, że w kupie siła – dlatego życzę Wam po prostu wesołego towarzystwa w te święta. A reszta przyjdzie sama :) Całusy!

Opublikowano Bez kategorii | 18 komentarzy

Mądrość buddyjska nr 39

CZŁOWIEK, KTÓRY CZUJE SIĘ NIESZCZĘŚLIWY, WCALE NIE JEST NIESZCZĘŚLIWY, TYLKO PO PROSTU W TYM KONKRETNYM MOMENCIE NIE ZDAJE SOBIE SPRAWY Z TEGO, JAK BARDZO JEST SZCZĘŚLIWY.

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że to mądrość z 5.07.2000, copyright by pamiętnik Czerwonej 😉

Opublikowano Bez kategorii | 23 komentarzy

Jestem

Być.

Nie wiedząc choćby powierzchownie, po co, wiedząc dokładnie, dlaczego, nie czując ani jedną półkulą, czując każdym erytrocytem, czasem słodząc, czasem pieprząc.

Być.

Delikatnie, lekko, miękko, aksamitnie, rozkosznie, drapieżnie, ostro, warkliwie, wściekle, szaleńczo, do rzucenia na łóżko i skonsumowania, do przytulenia, do spania, do budzenia się.

Być.

Smutno, nerwowo, przeraźliwie, w rozpaczy, w zobojętnieniu, z dezaprobatą, wesoło, radośnie, ze śmiechem, ze szczęściem.

Być.

Z herbatą, z sokiem pomidorowym, z ciepłem w serduchu, z butelką po winie, z butelką po wódce, ze złamanym sercem.

Być.

Jestem. Jestem trudno. I łatwo. I oby tak zostało :)

Opublikowano Bez kategorii | 43 komentarzy

To Ziemia?

Chwilowy zew natury, czyli rozmyślania o wpływie seksu w toalecie na sprawność autopilota, przerywa ten sam ponętny głos, informujący, że za oknem -38 stopni Celsjusza i że docieramy do celu. Cudownie jest być czasem sprowadzonym na ziemię… Lądujemy, wysiadamy, podjeżdża autobus, pakujemy się do środka i jedziemy. I jedziemy. I jedziemy… Chyba z 10 minut tak sobie jeździmy, oglądając wstydliwe zakamarki lotniska, np. kontenery na śmieci. W końcu jesteśmy. Pamiętam, żeby nie wychodzić pierwsza, bo idzie się za tłumem; tłum niestety też o tym pamięta i nagle wszyscy się rozmywają za nami. Eeee… To tego. Chyba gdzieś będzie nasz bagaż? Idziemy w kierunku baggage claim, ale tam coś dziwnego jest, jakby wyjście, głupiejemy ostatecznie i dochodzimy do wniosku, że baggage claim to coś innego niż odbiór bagażu (przypominam, że leciałyśmy samolotem ze ŚMIGŁEM, to bardzo naciska na dekiel). Z kolei w drugą stronę kontrola, też średnio. No niestety. Nadeszła godzina wstydu. Dzwonimy do Nive – zgubione żeśmy, dokąd iść? Nive przewraca się ze śmiechu, instruuje, że do kontroli i po bagaż. No to kontrola. Fajosko, i gdzie jest bagaż?

I się zaczyna. Ludzie, na pomoc, to lotnisko jest ogromne. Pełno sklepów, pełno gate’ów, pełno pasażerów, pełno wszystkiego, tylko nie naszego bagażu. Latamy po całości jak kot z pęcherzem, wszędzie ausgang/exit, z nerwów chce nam się beczeć, mam wizję, że nasze nieodebrane bagaże odlatują właśnie do Sikoku i my też tak zaraz sikniemy pod siebie z rozpaczy, w końcu pytamy się pana, gdzie bagaż, ale tak pytamy bardzo naokoło, żeby ominąć sformułowanie „baggage claim”, które mogłoby być mylące (wciąż pamiętamy o ŚMIGLE). Pan rozjaśnia się jak księżyc w pełni zrozumienia i kwituje: „Oh, baggage claim?”, i macha, że o tam, trzeba wyjść. Wciąż tkwimy w zgłupieniu i nie do końca pewne, czy zrozumiał, o co nam chodzi, idziemy do wyjścia, ale to wygląda jak wyjście na amen i boimy się, że już nie wrócimy w ogóle donikąd i zostaniemy w tej Niemcowni tak jak stoimy, z jedną parą gaci, nawet bez tuszu do rzęs. Znów się pytamy, inny pan nam tak samo pokazuje, że do wyjścia i potem do bramki. Nie ma żadnej bramki, za wyjściem jest kupa ludzi do odprawy. Pytamy jeszcze innego pana, mówi, że za wyjściem będzie znów kontrola i wtedy dalej jest bagaż. Ryzykujemy, wyłazimy i jest kontrola. I baggage claim ;D Ogromny zresztą i całkowicie pusty, co znowu wydaje nam się podejrzane, ale teraz już się nie ruszamy, ponieważ na ekraniku wyświetla się lot z Poznania. Czekamy, w tym samym czasie Nive też czeka i jej nasz lot całkiem znika z ekranu, więc przerażona pisze, gdzie my, co się dzieje…

A my wydobywamy z siebie nagły okrzyk triumfu – są! Bagaże! Pierdolić, że nawet nie wiemy, dokąd potem iść, ważne, że są bagaże, chwytamy je i w te pędy pryskamy, zanim dogoni nas jakiś piesek, bo w mojej walizce wiozę całkiem sporo kiełbachy…
I wreszcie toniemy w objęciach Nive i jej Przybocznego, którzy przybyli po nas autem, auto zostawili na parkingu, a parking… zgubili 😀

Wiecie, do tej pory nie mam pojęcia, jak ostatecznie to auto znaleźliśmy. W każdym razie gdyby mi ktoś wcześniej zwizualizował całą imprezę, to bym paraliżu prędzej dostała niż wybrała ten lot. Ale po powrocie sprawdziłam – Frankfurt ma ósme co do wielkości lotnisko na świecie. Czuję się więc całkowicie usprawiedliwiona :)

Opublikowano Bez kategorii | 33 komentarzy

To TO LOTo?

Kocham podróżować. Choćby dla samej przyjemności w trakcie przemieszczania się z miejsca na miejsce. Oczywiście w sensie, że przyjemnością jest to przemieszczanie, nie że jakaś wybitna dodatkowa przyjemność (choć przydałaby się). Prym nieustannie wiedzie latanie samolotem. A raczej – wiodło, gdyż nie wiem, jak prędko teraz zachce mi się wsiąść do latającego stwora, choćby i krewetki podawali.

Godzina 6 rano, na Ławicy cisza kompletna, nie licząc chrapania bezdomnego, który leży sobie na ławeczce i nawet ma bagaż. Niezły kamuflaż. My staramy się ukryć tylko przerażenie. Na dworze ciemno, -12 stopni Celsjusza, piździ w trzy dupy, śnieg zalega, na dobitkę lecimy do Frankfurtu, który dzień wcześniej był zamknięty na cztery spusty, i nawzajem się nakręcamy. Pociesza nas tylko, że to LOT. Wszak nie byle co. Tak myślimy…

Już po odprawie siedzimy sobie i spode łba oglądamy jakże optymistyczne TVN24, ukazujące liczne wypadki, dachowania, rozwalone cysterny i inne milusie takie. Moje zatoki wypełnia katar oraz głębokie przeczucie nadchodzącej klęski. Zaczynam się już żegnać mentalnie z blogiem, z Wami (czuliście?), z rodziną, o żółwiu zapominam, ale on i tak śpi…

… 20 minut opóźnienia. Złe sygnały się mnożą, poważnie robimy pod siebie ze strachu, jednak w końcu zabierają nas do – he he – samolotu. O ile to można nazwać samolotem, a nie jakąś szyderczą popierdółką. Już przy samym otwarciu drzwiczek zapowiedź katastrofy – odpada barierka przy schodach. Wyjątkowo niedługa konsternacja poświadcza, że nie jest to sytuacja jednorazowa, ktoś szybko wtyka drąg na miejsce i wchodzimy. W środku nie lepiej – po dwa miejsca z każdej strony, krótkie to jakieś, no i siadamy koło… śmigła.

Tak. Śmigła. Kurwa no, śmigła. Samolot ma śmigło na wierzchu. Żebyście to dokładniej zrozumieli: MA. ŚMIGŁO. NA. WIERZCHU.
Nie, naprawdę, fantastyczny samolot. Kiedy kołujemy, jest trochę głośno. Kiedy przyspieszamy do startu, jest bardzo głośno. A kiedy startujemy, pragnę wyskoczyć, choć to zwykle mój ukochany punkt programu. W uszach boleść od wściekłego wycia, na wszelki wypadek nie odchylam kadłuba od fotela, bo jakoś mi lżej, gdy nie widzę tego śmigiełka, jednak paradoksalnie znacznie gorzej nam się robi, gdy piloci zmieniają parametry i nagle huk łagodnieje. Mamy wówczas wrażenie, że dzieje się coś strasznego, silniki poszły, upiorne śmigło niechybnie zaraz odpadnie, rozpłata nas na kawałki, łby pourywa i odleci w dal, a my w dół. Jedyna pociecha, że NA PEWNO ktoś nasz upadek usłyszy, choćbyśmy i do wnętrza Ziemi trafili… W takich momentach jednak zerkam, żeby się upewnić, czy jeszcze wszystko mamy, czy już mam włączać telefon, by przypomnieć rodzicom, że chcę być po śmierci spalona (za co w tym przypadku nawet by raczej nie trzeba płacić). I tak sobie lecimy, w turbulencjach zaciskając ręce na fotelu, chociaż nie wiem zupełnie, na jakiej zasadzie miałoby to nam w razie czego pomóc. Koszmar w pewnym stopniu niweluje jedynie darmowa kanapka, herbata oraz bardzo ponętny głos pilota…

c.d.n.

Opublikowano Bez kategorii | 36 komentarzy

Mój pierwszy Weihnachtsmarkt

Jestem absolutnie zakochana, kompletnie zauroczona i pokonana na amen. Do tej pory nasze polskie święta uważałam za wielce urokliwe i cudne, ale to, co się dzieje w Niemczech, przeszło wszelkie me wyobrażenia…

Weihnachtsmarkt.

W tym jednym słowie zawiera się od teraz wszystko, co najpiękniejsze w zimie. Czyli jarmark bożonarodzeniowy w wersji z rozmachem. Oczywiście rozmachem rozmachowym z mojego subiektywnego punktu widzenia, gdyż generalnie Ettlingen tudzież Karlsruhe z Berlinem czy Kolonią się zapewne równać nie może, jednak ja całe wydarzenie porównywałam raczej z Polską, gdzie ta tradycja może i jest widoczna, lecz na pewno inaczej wykorzystywana. W Niemczech jarmark świąteczny tworzy się dosłownie w każdym miasteczku. Wyobraźcie sobie zasypaną śniegiem małą mieścinkę u podnóża gór, ze ślicznymi domkami ozdobionymi murem pruskim i ciepłymi złotymi światełkami, z drzewami udekorowanymi wszechobecnymi lampkami, z wąskimi uliczkami prowadzącymi na miniaturowy rynek z zabytkowym kościółkiem, który wychyla się nieśmiało znad straganów, równie rzęsiście oświetlonych i jeszcze lepiej zaopatrzonych… Głównie w smakołyki, takie jak Bratwurst (kiełbaska z grilla, z bułką), flammkuchen, nawet langosz, choć to potrawa węgierska – no i bakalie! Nas uwiodły zwłaszcza migdały oblane roztopioną czekoladą z batonów, np. ze Snickersa, Bounty lub Rafaello. Genialny patent, głowę dam sobie urwać, że nie jedliście nic pyszniejszego. Ale to wszystko nic – najważniejsze w tym całym świętowaniu jest rytualne wręcz picie grzańca (Glühwein). Jezusicku! Jak to smakuje! Nie żeby u nas się nie uświadczyło, wszak wlewam w siebie corocznie namiętnie, ale tam mają wino o smaku jagodowym, o smaku wiśniowym, wino z rumem, wino z amaretto, do wyboru do koloru, wszystko podane w klimatycznych i nawiązujących tematycznie do świąt kubeczkach, np. w kształcie bucika ozdobionego rozmaitymi malowidełkami jarmarcznymi, jakie to słodziachne jest, mówię Wam…

Całość dopełnia atmosfera radości, luzu i totalnego relaksu. To jej brakuje w Polsce najbardziej – współplemieńcy na jarmark idą z nastawieniem „chwilę się poszwendać, ponudzić, zmarznąć i wrócić”. W Niemczech służy on natomiast przede wszystkim do celów towarzyskich, tak jak pub czy klub, i nikt nie marudzi, że zimno, głodno czy nudno, ponieważ każdy stoi przecież z żarciem w jednej łapie, parującym chlankiem w drugiej i rozweseloną ekipą u boku. Słowo daję, byliśmy w sobotę w knajpie, która normalnie jest wypełniona po brzegi – tym razem świeciła pustkami. Jarmark zgarnął wszystko. Ale czemu się dziwić, skoro taka atrakcja trafia się tylko od końca listopada do Wigilii. I w dodatku wygląda tak:

 blog_uk_3741146_4693465_tr_weihnachmtsmarkt1

Czy w świetle powyższych informacji trudno jeszcze o stwierdzenie, że jak grudzień, to tylko tam?

Opublikowano Bez kategorii | 50 komentarzy