Wczoraj razem z rodzicami siekaliśmy bakalie i przypomniało nam się, jak w któreś święta coś się stało z mąką takiego dziwnego, że zupełnie nie zwierała ciasta. Kleiło się koszmarnie do wszystkiego, co napotkało na swej drodze, i rzecz jasna dowiedzieliśmy się o tym po fakcie (czyli wyprodukowaniu tego ciasta i zwinięciu go z masą makową na dwa makowce), kiedy trzeba było wszystko jakoś przetransportować do formy (a konkretnie do dwóch). Mama prawie spazmów dostała ze zdenerwowania, ja chichotałam iście szatańsko, tata gapił się na stół jak świnia w niebo; niestety owa miła chwila, gdy każdy był we własnym świecie i to, co zobaczył, przeżywał w indywidualny sposób, prędko minęła i pokłóciliśmy się okropnie o sposoby rozwiązania problemu (z propozycją wywalenia go włącznie).
Ostatecznie stanęło na tym, że trudno, żarcie to żarcie, się nie wyrzuca, a skoro tak, to trzeba je upiec i już. Czyli jednak przenieść do formy. Pierwszą próbę podjęła solo mama – i prędko ją zakończyła, rozwarstwieniem ciasta na malownicze skrawki oraz plaśnięciem całości o stolnicę. Przy drugiej próbie ciasto wygięło się w efektowny łuk i rozciągnęło na tyle solidnie, że bez mała mogłoby robić za lasso, gdyby się tak nie kleiło. Do trzeciej, po mrożących krew w żyłach dyskusjach, podeszliśmy więc metodycznie – mama podkopała od dołu, my z tatą uwolnioną górę złapaliśmy czule a ostrożnie, jakby to co najmniej ranne zwierzę było, końcową częścią zajęła się znów mamunia i na trzy ruchem sanitariuszy z pogotowia (w moim przypadku sanitariuszy drgających z histerycznego śmiechu), przerzucających rannego z noszy na stół operacyjny, trzepnęliśmy szczątki do blachy.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jaki stan te szczątki prezentowały, toteż resztę ciasta, pozostałego na desce, po prostu zeskubaliśmy i do nich dokleiliśmy, jakbyśmy kitem zalepiali, następnie zaś uklepaliśmy, żeby nadać kształtu choć trochę makowcopodobnego. Po czym wsunęliśmy do piekarnika.
Przy drugim makowcu nabraliśmy wprawy i pacjent nie wymagał już grubszej korekty chirurgów plastycznych. Chociaż nie wiem, czym my się fokle tak przejmowaliśmy, zważywszy że oba makowce poszły na poczęstunek teściów mojej siostry ;D Zresztą nikt nie zgłaszał reklamacji – to była dobra akcja. Której – co ważne – nie dałoby się przeprowadzić w pojedynkę.
Jaki z tego wniosek? Ano taki, że w kupie siła – dlatego życzę Wam po prostu wesołego towarzystwa w te święta. A reszta przyjdzie sama Całusy!