Oddech wiosny

Poznań od zarania dziejów promują Międzynarodowe Targi Poznańskie. Kiedyś były to chyba najważniejsze targi w kraju, w tej chwili ich pozycja zapewne osłabła, niemniej nadal cieszą się dużym zainteresowaniem, na co wpływa różnorodność ofert i tematów. Mnie z wiadomych przyczyn najbardziej interesują targi związane z roślinami, i takie właśnie miałam okazję wraz z moją siostrą dzisiaj wizytować. Zwą się one „Gardenia” i mają na celu zaprezentowanie narzędzi ogrodniczych, maszyn, podłoży oraz – co dla nas najistotniejsze – roślin oczywiście. Sadzonek, drzewek owocowych, krzewów ozdobnych, nasion czy cebulek – ile dusza zapragnie! Oczy nam się śmiały na ten widok z zachwytu, ręce rwały do kupowania i całą siłą woli musiałyśmy się powstrzymywać, by nie przygarnąć połowy każdego stoiska. Te wejmutki, magnolie, hiacynty, storczyki, tulipany, ta orgia barw i zapachów! A do tego na deser – pokazy florystyczne, komentowane przez panią doktor, która i mnie uczyła!

Myliłby się ten, kto chciałby głosić, że sztuka układania kwiatów to typowo damskie zajęcie. Na cztery różne pokazy trzy były wykonywane przez mężczyzn! Totalne zaskoczenie, zwłaszcza z powodu niezwykłego profesjonalizmu, pomysłowości i delikatności jednocześnie, jakie to cechy charakteryzowały występujących mistrzów. Uwierzylibyście, że jakikolwiek facet potrafi siedzieć parę godzin przy klejeniu słomek jedna koło drugiej, by stworzyć konstrukcję dla roślin kształtujących bukiet ślubny? Albo że maluje wierzch płatków storczyków lakierem do paznokci i posypuje je kryształkami, aby wiązanka pięknie się mieniła w słońcu? Ileż potrzeba wrażliwości i umiejętności czerpania inspiracji, która nierzadko tyle problemów sprawia nawet nam, wydawałoby się, płci bardziej otwartej na piękno…
Obejrzałam show tylko jednego pana (Zygmunta Sieradzana – całkiem młodego i milutkiego zresztą :D), ale i tak zachwyciła mnie jego lekkość w operowaniu roślinami, i nie tylko nimi – wszak kompozycje kwiatowe składają się w dużej mierze z innych elementów, np. wspomnianych kryształków, kory drzew, drucików, gałązek, a nawet piórek, czego przykład poniżej:

blog_uk_3741146_4693465_tr_piorencjea

Dodam, że to też sztuka dla panny młodej. Zamążpójście wymaga odwagi 😉
Oprócz pokazów procesu tworzenia, eksponowano również wytwory konkretnych kwiaciarń (nie spisywałam nazw, z góry przepraszam), które brały udział w konkursie na temat wiosennych inspiracji oraz bukietów i biżuterii ślubnej. Tu pewnie nasuwa się pytanie: co ma biżuteria do kwiatów? Otóż wiele, zwłaszcza gdy jest to biżuteria… florystyczna. Można wyczarować prawdziwe cacko, a częstokroć wystarczy do tego drucik, stara bransoletka i – jak zawsze – dobry pomysł.

blog_uk_3741146_4693465_tr_bizuuu

Niezmiennie zachwyciły również niekonwencjonalne kompozycje paralelne. Uwielbiam równoległe ustawienie roślin, czy to w formie nadającej głębię i perspektywę, czy zupełnie płaskiej:

blog_uk_3741146_4693465_tr_paralel2 blog_uk_3741146_4693465_tr_paralel

Zwróćcie uwagę na detale – nawet gąbka florystyczna jest w zbliżonym kolorze!

Wystawa ta udowodniła również, iż można zrobić coś niezwykłego nawet stosunkowo niewielkim kosztem, byleby mieć koncept. Bo cóż trudnego np. w zobrazowaniu cebulek jako miniaturowych ślimaczków poprzez zestawieniem z całym ślimakowym układem; lub całkiem zwyczajnych tulipanów w misach, których jedynym urozmaiceniem są mchy i cebulki w najprostszym naczyniu? A efekt cudowny, promienny i wiosenny.

 blog_uk_3741146_4693465_tr_slimakowe blog_uk_3741146_4693465_tr_tulip

Całość pokazów odbyła się niejako pod hasłem odezwy florystów. Mianowicie, w związku z modą na sugerowanie w zaproszeniach ślubnych czy przy okazji innych uroczystości, by zamiast kwiatów darować fundusze na cele charytatywne etc., wszyscy parający się zawodem florysty czy ogrodnika zaapelowali, by nie sprowadzać kultury, tworzonej przez tysiąclecia i kontynuowanej jako coś eleganckiego, łagodzącego obyczaje i wyrażającego emocje, do wyrzuconego pieniądza. Kwiaty, jako produkt nietrwały i ulotny, coraz częściej uznawane są za zbędny wydatek, który nikomu prócz kwiaciarni nie przyniesie żadnych profitów. Lecz czy, wpajana od wieków, tradycja obdarowywania ludzi pięknymi rzeczami naprawdę musi przekładać się na wymierną korzyść? Dzisiejsze targi stanowczo tej teorii zaprzeczyły.

Opublikowano Bez kategorii | 46 komentarzy

Skrzywienie zawodowe w sypialni

Utarło się, że dobrze jest mieć w domu rośliny, ponieważ dostarczają nam tlen. Wszystko to prawda, jednak nie można zapominać, iż rośliny to żywe stworzenia, a świat jest tak przedziwnie skonstruowany, że żywe stworzenia oddychają. W dzień skutków owego oddychania się nie odczuwa, ponieważ roślina w międzyczasie fotosyntetyzuje, przy czym, jako efekt uboczny, produkuje tlen – zatem nawet gdy go jednocześnie zabiera, wydalając dwutlenek węgla, stosunek jednego do drugiego jest na tyle korzystny, że i nam dzień mija całkiem znośnie. Gorzej sprawa ma się w nocy. Oczywiście, globalnie rzecz ujmując, tlenu wyprodukowanego przez rośliny wystarczy nam na przeżycie do poranka – jednakowoż mikroklimat naszej sypialni może zostać nieco zakłócony wspomnianym już oddychaniem, w tym momencie bowiem rośliny, zamiast nam pomagać, poniekąd z nami konkurują. Jasnym jest, że i ten stosunek (tzn. ich oddychania do naszego) jest raczej nieistotny, zatem uduszenie z winy, dajmy na to, ulubionej paprotki nie wchodzi w grę; lecz zawsze lepiej mieć tego tlenu więcej niż mniej, prawda. Cóż więc zrobić, gdy jesteśmy biologami-maniakami roślin (jak Czerwona na przykład) i życzymy sobie mieć zielono w domu, a jednocześnie spać spokojnie, otuleni obłoczkiem cudownej jakości powietrza?

Prócz rzucenia fototapety na ścianę (co tak czy owak Czerwona poczyniła) znamy dziś jeszcze jedno rozwiązanie, które zwie się: rośliny CAM (ang. crassulacean acid metabolism). Są nimi kaktusy, liczne sukulenty, a nawet np. pelargonia, gwoli ścisłości więc mamy tego tałatajstwa na globusie całkiem sporo; a cała heca polega na tym, że ten typ wcale nam codziennie tlenu nie zabiera.

Abyśmy się dobrze zrozumieli, potrzebne jest pewnie krótkie przypomnienie, w jaki sposób „normalnie” się cała fotosyntetyczna impreza odbywa. Nie wdając się w skomplikowane mechanizmy: rośliny w dzień, przy otwartych aparatach szparkowych i dostępie do wody, absorbują światło, którego energia przetwarzana jest w energię wiązań chemicznych, potrzebną do przekształcenia pobranego z otoczenia dwutlenku węgla w produkty fotosyntezy, tzw. asymilaty, czyli węglowodany, niezbędne roślinie do wzrostu i rozwoju. Produktem ubocznym ww. przemian jest nasz ulubiony tlen.
W nocy natomiast światła nie ma i się śpi, a nie rośnie, a w tym śnie się oddycha. Amen.

Co jednak ma zrobić roślina, która noc, owszem, może przespać znośnie, ale w dzień otwarciem aparatów szparkowych na suchy, gorący świat ryzykowałaby swoje zdrowie i życie? A z drugiej strony jak tu funkcjonować bez dostępu do życiodajnych gazów?

Potrzeba matką wynalazków. Otóż w ciężkiej chwili, czyli w rozlazły, leniwy letni dzień, w który ludzie jedzą lody i chowają się w klimatyzowanych pomieszczeniach, taka roślina również zamyka się w sobie i nie pokazuje swych szparek nikomu, aż do nastania nocy. W ciemnościach tadam! następuje wielkie rozwarcie, i tak jak człowiek zbiera zapasy węgla na opał, tak ona zbiera dwutlenek węgla na upał. Wiąże go potem bardzo sprytnie w swoich związkach chemicznych, a w dzień, z nastaniem jasności i kolejnym zamknięciem szparek wykorzystuje dalej tak, jak zwykłe rośliny.

Tylko co z tlenem?
Ano nic. Jakiś haczyk musi przecież być :) Tlenu ni ma, bo go sobie sama przetwarza. Ktoś spyta – to po co nam rośliny, które nie dają tlenu? Tu odpowiedź z kolei nie jest taka oczywista i prosta, gdyż w zasadzie sukulenty używają całego tego sprytniutkiego sposobu głównie w momentach wysoce niekorzystnych. Cokolwiek by nie mówić o naszym klimacie, to akurat suchość i skwar nie są naszą najmocniejszą stroną – dlatego rośliny CAM wcale nie muszą nagminnie „zamykać się” w dzień, mogą być „otwarte” cały czas albo „zamykać się” dla odmiany tylko w nocy i gromadzić wtedy dwutlenek węgla wytworzony własnolistnie w procesie oddychania, co z punktu widzenia ludzkiej zachłanności jest opcją w sumie najznakomitszą, bo i dostajemy w dzień tlen, i nie odbierają nam go podczas snu. To wszystko oczywiście nie oznacza, że mamy specjalnie katować nasze rośliny, byleby tylko nas (z marnym tak czy owak skutkiem) nie truły. Jak ktoś na forum napisał – więcej tlenu zabierze nam współlokator w łóżku (a nawet pies na podłodze). Niemniej warto wiedzieć, że są rośliny dla naszego samopoczucia dobre oraz lepsze – a przy okazji nadające się nawet dla tych zapominalskich. Kaktusy górą! :)

PS. Szczegółowe informacje o CAM znajdują się w książkach oraz internecie, np. w Wikipedii. Ja chciałam tylko zasygnalizować samo istnienie zjawiska, stąd bardzo laicki wydźwięk notki.

Opublikowano Bez kategorii | 34 komentarzy

Mały inwalida

Nie ma chyba smutniejszego widoku niż chore zwierzątko. Żal mi zawsze każdego, bo każde ma wtedy ten sam wyraz twarzy – wołający o pomoc. Tylko że psy czy koty potrafią jeszcze to jakoś zasygnalizować – a przy takim żółwiu albo to zaobserwujesz, albo… kaput.

Jakiś tydzień temu mój stworek przestał poruszać tylnymi łapkami. Po prostu łaził biedak na przednich, a właściwie się czołgał, co na śliskiej podłodze okazało się szczególnie trudne. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo się przeraziłam? Normalnie schizy dostałam, łzy mi płynęły strumieniem, zwłaszcza gdy on tak walczył i coraz mocniej przebierał przednimi nóżkami, żeby tylko ruszyć o krok… Ja cie, czternasty rok go mam i jeszcze tak źle nie było…

Jak się okazało, w lecznicach dość niechętnie zajmują się żółwiami, znalazłam w necie tylko jedną wykwalifikowaną panią weterynarz od gadów, i niestety się do niej nie dodzwoniłam. W rozpaczy zadzwoniłam nawet do zoo, ale ostatecznie tam nie dotarliśmy, bo przyjęła go w końcu lecznica z pobliskiego osiedla. I tak od tygodnia szusujemy tam na zastrzyki, przy czym pierwszy oczywiście nie mógł się obyć bez żółwiego specjału, tym razem wypuszczonego w kolejności odwrotnej niż rok temu, czyli najpierw sik prosto na ręce lekarza, a kupa dopiero w drodze powrotnej 😉 Dyzio vel Dyzia od razu stał(a) się ulubieńcem przychodni – recepcjonistki zlatują się popatrzeć na wszystkie zabiegi, a lekarze zwą go czule „łobuzem”, co oczywiście nie zmienia faktu, że żółwisko po zastrzykach strzela focha, nie wspominając o tym, co się dzieje po lewatywie… Tak, żółwiom też się robi takie przyjemności 😀 Które chyba pomagają, bo mój przynajmniej zaczął jeść. Niestety proces karmienia wygląda jak zawsze zimą, czyli: klęczę przy nim na twardej podłodze, podczas gdy on jak księżniczka na ziarnku grochu, pod lampką, na kożuszku i prześcieradle; zamaczam mu liścia w wodzie, żeby jak najwięcej wilgoci dostał z pokarmem; po czym następuje walka. Czyli gadzina odsuwa mnie łapami i odwraca się tyłkiem, a pasza w mych dłoniach sunie za jej pyskiem w każdą stronę, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Całość trwa dobrze 15 minut, zanim panicz łaskawie obwącha żarło z każdej strony i zdecyduje, że to nie trucizna i można ewentualnie otworzyć arystokratyczny pysk, a ja wtedy mu siup! wsuwam conieco do jadaczki. Gdzieś nawet czytałam, jak nakarmić żółwia, który odmawia spożycia. Że niby się chwyta za uszami (których notabene nie ma, ale to drobiazg niewart uwagi), a potem po prostu otwiera pysk. Ha ha, no dowcipne zaprawdę. Mój by chyba musiał być już wydmuszką, żebym go za łeb mogła chwycić.

W każdym razie zwierzak nie może teraz narzekać na brak zainteresowania, zwłaszcza że kwitnie również domowe spa. Kąpiele, masaże, nacierania witaminą D, naświetlania i inne cuda wianki. Niestety jak na razie efekty są znikome, łapka jedna zaczęła jakoby reagować na bodźce, ale druga jest wyraźnie spuchnięta, nie wiadomo, zwichnął ją czy coś naderwał, czy co… Nie zdziwiłabym się, zważywszy, iż jego ulubioną rozrywką jest wspinanie się po ścianie, po czym zjazd na zbity pysk, niemniej ciężko zdiagnozować przyczynę u tak małego i – ponoć – niepopularnego stworka domowego. Nie mają przyrządów, właściwie działamy na czuja… A mi się serce kroi, gdy go widzę takiego biednego. Nie może się ten mój inwalida nawet pożalić, ani zapiszczeć ani nic, tylko się patrzy albo śpi. Najchętniej bym z nim siedziała cały dzień i czule doń przemawiała. Wiem, że nic by nie zrozumiał, ale chociaż mnie by było z tym faktem trochę lepiej…

Opublikowano Bez kategorii | 42 komentarzy

Nowe oblicze

Do centrum handlowego, w którym kiedyś pracowałam, teraz przemknęłam cichcem, ze spuszczonymi oczami i udając, że to nie ja i fokle mnie tam nie ma. Wleciałam do sklepu pełnego zadbanych, ślicznych kobiet, czując się bez tuszu na rzęsach jak ostatnia pokraka. Ale… chcesz być piękna, musisz cierpieć, prawda? Otóż zatem…

Kiedy pani doktor powiedziała, że potrzebujemy około godziny, pomyślałam, że zwariowała. Godzinę?? Po kiego…?
He he.
Koczowałam tam – uwaga – 1 godzinę 45 min. Tyle bowiem czasu zajęło mi badanie oraz nauka wkładania. Wkładania soczewek kontaktowych do oka 😀

Luuudu, nie wiedziałam, że to będzie takie trudne! Siedziałam tam i siedziałam, usiłując wpakować sobie to-to do gałki, która kompletnie ześwirowała, mrugała i łzawiła obficie, i ni cholery nie chciała współpracować, podobnie jak pocące się dłonie i generalnie całe ciało, gwałtownie protestujące przeciwko jakiejkolwiek ingerencji. Doświadczyłam nawet chwili załamki oraz chęci panicznej a krzykliwej dezercji – i wtedy w końcu wlazło. Pokręciłam wzrokiem zgodnie z instrukcją, zamknęłam powiekę, popukałam delikatnie, po czym pierwsze, ostrożne i czujne otwarcie oka skwitowałam z uniesieniem słowami: OJEJ! Świat!

A po chwili smutna prawda – trzeba było jeszcze włożyć soczewkę do drugiego oka…
Poszło trochę szybciej, ujawniając znów szczęście na pysku, aż do kolejnego kopa w ciemię, czyli nakazu: „Zdejmujemy!”

Tu już nie miałam możliwości odwrotu, albowiem jedyną alternatywą było pozostanie z ciałem obcym na oku i po paru dniach oślepnięcie lub operacja z narkozą, więc generalnie kaszana – na szczęście okazało się to dużo łatwiejsze, chociaż pani doktor zdecydowanie nie spodobała się moja metoda, czyli dłubanie tak długo, aż samo wypełznie 😀 Ale jak tu takie maleństwo chwycić, gdy ręce mokre i trzęsące ze zdenerwowania? No przecież że nijak 😉

Ostatnie wsunięcie odbyło się już bezproblemowo, widocznie tak zmordowałam ślipię, że przestało się buntować i z rezygnacją przyjęło moje fanaberie. Wyszłam zatem z gabinetu i… zatoczyłam się jak żul na peronie. Jakże wszystko inaczej wyglądało! Nie umiem nawet stwierdzić, na czym ta inność polegała, ale po prostu nie wiedziałam, gdzie idę, stawiałam kroki tak niepewne, jakbym się uczyła chodzić po linie, wszystko jakoś blisko, wyraźnie z każdej strony, a moja twarz… Boże, dopiero wtedy sobie uświadomiłam, iż nie widziałam się w pełnej ostrości bez okularów właściwie pół życia!

Gapiłam się w lustro ze szczerym uśmiechem po całej gębie i błogosławiłam twórcę tego cudownego wynalazku. Kiedy dostałam rachunek, błogosławiłam go już ciut mniej, ale i tak błogosławiłam, nawet mimo łysości na rzęsach. A dzisiaj, w pełnym makijażu, błogosławię po trzykroć, trzepnęłam sobie już foty dla potomności i się delektuję swoją twarzą niczym umysłowo chora. Tak więc, kochani, życie jest piękne, świat jest piękny i ja też jestem czasami piękna 😀

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy

Lekcja ekonomii

Luidzie, uchlałam się półową piwa 😀

W zwią♦zku z czym wywiązała się między mną a Brasil taka oto sydkusja:

Brasil (wysłąła mi linka na youtuba): – Uwielbiam ten kawałek!
Ja: Może być, chociaż to mi w pracy ciągle grają.
Brasil: Ja to w radiu słyszałam tylk raz 😀
Ja: No widzisz. – (chwila zadumy) – A ja nie 😀

Nie ma to jak argumentacja po Desperadosie 😀

PS. Skąd ten rombik w związku?? Próbowałam różnych kombinacju klawiszoywch i nic. Coś pyknęłam i widziałam, jak się robi, i wylazł mi sam, więc pisałam dalej, ale nie wiem, jak on wylazł. Chcę więdzieć :)

Opublikowano Bez kategorii | 91 komentarzy

Rozum zwycięża powoli

Śniło mi się, że całował mnie Zagadkowy. Było to cudowne, słodkie, czułe i strasznie pragnęłam, by się nigdy nie skończyło; nagle jednak przypomniałam sobie, jak mnie potraktował, na dodatek dwukrotnie – więc w tym śnie pomyślałam: „No way, nie ma chuja we wsi! Nie zrobi ze mnie wała po raz trzeci! Wynocha!”.
I się obudziłam.

Ja wiem, że to tylko sen i fokle, ale wiecie co? Normalnie zajebiste to było i pękam z dumy, że go tak bez żalu posłałam na drzewo 😀

Jeszcze lepiej by wprawdzie było, gdybym umiała podobnie zaprotestować, kiedy przyśni mi się, jak ostatnio, iż biorę ślub z kobietą (!), a potem zdradzam ją z gejem (!!!!!!!). Ale drobnymi kroczkami może i do tego dojdę :)

Opublikowano Bez kategorii | 22 komentarzy

Mamy mamy

6 rano. Obudziło mnie głuche łupnięcie, pospolite przekleństwa i niemal namacalna wściekłość mej rodzicielki, która zbierała się właśnie z balkonu. Ślisko było, a ona bardzo inteligentnie wyszła w kapciach, po drodze chwytając miskę, którą dnia poprzedniego tata ułożył blisko drzwi – czyli najwyraźniej bardzo źle, bo przez to, że mama ją obejmowała, nie zdążyła się przytrzymać i glebnęła wprost na płytki i drzwi, w efekcie czego wyskoczył jej niezły okaz na czerepie oraz na kolanie też. Rzecz jasna we łzach i grymasach bólu złorzeczyła najwięcej tacie. Przecież to on był winien wszystkiemu, temu, że w nocy przymroziło, że ta miska, a już najbardziej że… brakowało w lodówce kulek lodu do przyłożenia na guza (których notabene w naszym domu nigdy się nie uświadczy, albowiem tak po prostu jest, ale w tym jednym, konkretnym momencie powinny przecież być i skoro ich nie ma, to kogoś trzeba opierdolić). Kiedy więc wyskoczyłam z łóżka, wyrwana ze snu owym odgłosem ziemi i płaczliwym wkurwem, zobaczyłam mamę, podtrzymującą ciemię… mrożonymi warzywami. A wiecie, po kiego grzyba ona się w ogóle pchała w środku nocy na balkon?
Po ROSÓŁ.

Ale spoko, wczoraj posłyszałam jeszcze lepszą historię, jak to mama mojej kumpeli chciała wziąć z górnej półki słoik z ogórkami, który niestety spadł i zasunął jej w czoło, co jej nie przeszkodziło go złapać i następnie głosić, jak dobrze, iż nie zleciał i się nic nie zmarnowało. A że wyrosła jej imponująca gula między oczami, mogła mieć wstrząs mózgu albo się pokaleczyć, to tam bzdura przecież.

Słowo daję, chyba wszystkie mamy mają jakąś obsesję na tle jedzenia…

Opublikowano Bez kategorii | 30 komentarzy

Weź mnie

Gdy przeglądam kobiece pisma, a w szczególności rubrykę obnażającą tajemnice alkowy, zastanawiam się zawsze, z jakiej planety mnie porwano. Chyba z Marsa i tak naprawdę powinnam być facetem, co by tłumaczyło, dlaczego nic z tej paplaniny nie rozumiem. Skąd u licha pochodzi odwieczna teoria, że mężczyznom zawsze się chce seksu, a nam nie i trzeba się z nami cackać jak z jajkiem? Jakieś przygotowania, pieszczoty, wyliczenia, że 20 minut przed to absolutne minimum; jakieś masaże erotyczne, świeczki, długie gorące kąpiele w pianie; jakieś róże na łóżku i inne pierdoły… Matko kochana, po 20 minutach masażu to ja bym raczej spała jak dziecko niż tryskała pożądaniem, róże w nadmiarze by mi zakręciły w nosie, a kąpiel sprawiła, iż miałabym ochotę wyskoczyć z łazienki, by choć trochę się ochłodzić i zaczerpnąć powietrza!

Nie żebym marudziła, absolutnie nie, przyjmę z radością powyższe i inne przejawy uczuć, lecz, na litość, nie wymagam codziennych zachodów i podchodów, by się zwyczajnie pobzykać! Zwłaszcza że W OGÓLE nie potrzebuję gry wstępnej. (Chyba że by podpiąć pod nią erotyczne pogawędki, ale w tym wypadku miałabym gry wstępne także z kobietami, więc jednak raczej odpada.) Jedynym warunkiem koniecznym, by do czegokolwiek doszło, jest pożądanie. Muszę pożądać i muszę się czuć pożądana – a to drugie występuje głównie wtedy, gdy mój facet mnie bierze tak jak stoję, najlepiej tuż po wejściu do domu, nawet bez słowa, po prostu rzuca na wyro i już.

Być może fetysz jakiś mój kolejny czy coś złamanego w psychice, wolę się nie doszukiwać głębszego sensu ani przyczyn – po co, skoro tak naprawdę powinnam być ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny, prawda?

No i właśnie wcale nie wiem, czy jestem. Abstrahując od wszelkich innych uwarunkowań, wydaje mi się, że panowie są już tak sponiewierani przez te głupawe poradniki i mimowolnie pchające się w ręce analizy „błędów” łóżkowych i „męskich grzechów głównych podczas seksu z ukochaną”, że w swych staraniach, by zapewnić te cholerne 20 minut żmudnego rozpalania naszych skostniałych (wg pismaków) trzewi, zapominają kompletnie, czym jest prawdziwy szalony seks. Co gorsze, niestety coraz rzadziej inicjują cokolwiek, z obawy, że kobieta nie będzie w nastroju, będzie zmęczona, będzie zła, itd., itp. Bo co? Jeśli wszystko się układa, to dlaczego miałaby nie mieć nastroju i być zła? Powiem Wam, dlaczego. Ponieważ jej facet to nie samiec, tylko jakaś sierota, w którą zmieniły go bombardujące zewsząd „dobre” rady. Też nie miałabym ochoty, gdyby mój chłopak zachowywał się jak… baba. Romantyczna i czuła do zrzygania – całkiem jak zalecają gazety.

A że znam trochę pań, którym takowy stan rzeczy również przeszkadza, śmiem po raz kolejny wysnuć odkrywczą teorię, że po prostu kobiety lubią seks – tylko że SEKS przez wielkie S! Lubią czuć się chciane do szpiku kości, lubią, gdy ich mężczyzna się na nie rzuca, zdziera ubrania i chwyta za tyłek, do cholery! Tak, to prymitywne i dzikie, ale czy od razu zaprzecza uczuciom? Owszem, fajnie jest czasem się pokochać w poczuciu jedności, wiecznej miłości i szczęścia, jednak ileż więcej emocji daje taki nagły spontaniczny wybuch i trzęsienie ziemi! Osobiście zdecydowanie preferuję szybkie, szalone i intensywne doznania. Piętnaście minut i po krzyku, a nie gimnastyka godzinna, po której nie czuję już żadnej części ciała, łącznie ze strategiczną.

Tak więc niechaj puentą będzie, co następuje:
Precz konwenansom, precz stereotypom! Na podłodze, pralce czy parapecie, bez zbędnego dumania nad techniką, z pewną nutką egoizmu i przede wszystkim z prawdziwą namiętnością – kochajmy się!

Opublikowano Bez kategorii | 43 komentarzy

Fetysz biologa

Uwielbiam robić sałatki. To jedyna rzecz w kuchni, prócz herbaty, którą zrobię każdemu zawsze i chętnie. (Oczywiście jeśli mowa o zaspokajaniu potrzeb konsumpcyjnych w aspekcie stricte spożywczym, w innym może być tego nawet więcej ;)) Dosłownie mam fioła, kocham się w innowacyjnych sposobach przyprawiania, w sosach, w mieszaniu składników, a już najbardziej w dokładaniu zielska z ogrodu, nawet takich chamskich chwastów, jak mniszek, pokrzywa czy gwiazdnica. W sklepach też najwięcej mnie interesuje dział warzywny. Instynktownie pcham się ku wszystkim ziółkom w doniczkach, z dziką namiętnością wyciągając ku nim rozcapierzone palce niczym zombie ku ofierze. Nawet czytanie o potrawach z zieleniny doprowadza mnie do obłędu, ubóstwiam te wszystkie nazwy, te elektryzujące wzmianki o kiełkach, rukoli, roszponce lub kurkumie, dosłownie ciary na plecach…! Wiem, fetysz i zboczenie, ale! dzisiaj właśnie odkryłam, dlaczego tak mnie to wszystko kręci. Otóż dlatego, że sałatki są… ładne. I kolorowe 😀 Tak, to idiotyczne, ale chyba jest prawdą. Terapia kolorami czy co… A poza tym są smaczne i dodatkowo zdrowe! Zawsze po ich zjedzeniu mam wrażenie, że witaminki, żelazo i inne takie maszerują przez mój organizm jak armia robokopów, terminatorów i mistrzów Yoda razem wziętych, siejąc dzieło zniszczenia wśród wolnych rodników i tym podobnych paskudztw, nagromadzonych przez lata żywienia się chipsami. Fantastyczne uczucie!

Dlatego za pamięci zanotuję tu przepis na sałatkę, którą wczoraj zrobiłam wg tego, co napisali na opakowaniu szpinaku:

Świeże liście szpinaku drę i wrzucam do miseczki, dodaję pokrojone pomidory, mozzarellę, i mieszam wszystko z sosem z oliwy, musztardy (najlepiej ostrej), soku cytrynowego, czosnku, oregano, pieprzu oraz soli.

Koniec 😀

Celowo nie podałam ilości, ponieważ robiłam tylko dla siebie, więc była to ilość nieduża. Ale sami przyznacie – w tak prostej jak świński ogon potrawie pomyłka naprawdę nie kosztuje wiele 😉 Zatem smacznego :)

Opublikowano Bez kategorii | 38 komentarzy

Się nie da

Kurwa! Dlaczego już jest ta godzina?

Jak co dzień miałam się pouczyć na prawko, i jak co dzień to olałam. A przecież chciałabym już móc jeździć choćby po waciki, drzeć ryja do muzy, jaką sama zechcę puścić i przeklinać elegancko, akcentując w każdym bluzgu literkę „r”, zwłaszcza gdy np. przywalę w krawężnik lub odłupię koło na jakiejś wyrwie w ulicy. Bo że przywalę lub odłupię, to pewne jak amen w pacierzu. (Swoją drogą w kościele na moim osiedlu przy końcu „Ojcze nasz” nigdy się nie mówi „amen”. Dziwne.) No ale bo po cholerę oni robią takie różne przepisy, w których np. coś jest dla pojazdów, coś znowu dla pojazdów oprócz pojazdów jednośladowych, a insze z kolei tylko dla pojazdów ciężarowych, specjalnych i wolnobieżnych? A czy ja wiem, który to pojazd wolnobieżny? Nasz jest wolnobieżny, jak się spierdoli ;P
Człowiek musi o takich pierdach pamiętać, bez sensu. A najbardziej rozkłada mnie zdanie: „Umieszczone na powyższym znaku wzory innych znaków informują o występowaniu tych znaków na drogach wskazanych na znaku”. Podskakuję i kwiczę z radości.

Zresztą nie mam czasu się uczyć. Ponieważ ćwiczę sobie. Robię jakieś śmieszne wykopy, wymachy, dyszę przy tym jak stary cap, lecz co mi tam, nie dyszę w żadnych innych okolicznościach, to chociaż nie zapomnę, jak się to robi ;P Macam też codziennie swój tyłek na potwierdzenie, że działa. Nie mam pojęcia, czy istotnie, jednak grunt to sobie dobrze wmówić. No więc działa.

Czego niestety nie da się powiedzieć o kremie do rąk. Jasna pyra, toż katastrofa, mimo rozmaitych rytuałów nadal mam skórę jak anorektyk, wiecznie niefajną, ściągniętą jakąś, i wcale nie ma tu znaczenia fakt, że ostatnio zamiast krem do rąk, wsmarowałam sobie krem do stóp. Zresztą zmyłam od razu, bo niby to i to kończyna, lecz wiecie. Jakoś tak fuj.

I fokle w domu też średniawka. Dzieciaki się panoszą, młode bezczelne do granic, bawi się np. szczypcami do grilla i chochlą, więc żeby nie było, że olewam dziecię, zagajam z uprzejmości, co tam gotować zamierza, a ten smród 2 letni mi na to, że nic, bo przecież nie ma kuchenki. No głupka z człowieka we własnym domu robią, ja nie wiem…

I sami powiedzcie, jak tu się uczyć w takich warunkach?

Opublikowano Bez kategorii | 32 komentarzy