Taki oto stan umysłu

Czaszka mnie boli. Nie że głowa. Tzn. też, ale nie tylko. Po prostu czuję, że posiadam tam kości, a przecież na ogół się tego nie czuje. Zwyczajnie łupie mnie wszystko, pod okiem nawet, promieniuje na policzki, matko no. Nie lubię swoich zatok…

To jest chyba reakcja organizmu na długotrwały stres. Ponieważ ostatnio nie miałam ani dnia spokoju, widocznie moje ciało stwierdziło, że sory mała, tak to my rozmawiać nie będziemy. I siedzę w domu na L4, i wiecie co? Normalnie chce mi się seksu! A nie chciało mi się od dobrych dwóch miesięcy. Chyba. (hm, zerknę w notki, czy coś o seksie było ostatnio, bo jak było, to będzie znaczyło, że albo nie mam poczucia czasu, albo zaistniał niezwykle krótkotrwały stan, który natychmiast zniknął).

(no dobra, było 7 marca. Ale to tam cicho :))

No więc choroba chyba dobrze mi robi. Pod względem zdrowia psychicznego oczywiście, chociaż w sumie wcale nie jestem pewna, czy ta ochota mi aż tak potrzebna. Owszem, czuję się z nią bardziej sobą, niemniej widoków na wiosenny romans brak, tak więc bez sensu. Na szczęście chociaż wczoraj radość zastępczą miałam (kurcze, jakaś dziwna składnia mi wylazła), mecz Real-Barca. Jezusicku! Kocham tych chłopoków, obśliniłam się tak, że zużyłam dwukrotnie więcej chustek niż przy katarze. I jeszcze dogrywkę mi podarowali 😀 I Real wygrał, z boskim Jose na czele, no pełnia szczęścia!

(wiem, że jestem nienormalna)

I tego. O rety, na balkonie jest cieplej niż w domu! Boże, co za widok, ta świeża zieleń, kwitnące drzewa, robale, wianki można pleść, kooocham :) I fokle przypomniałam sobie, że przecież istnieje coś takiego jak żużel. Dwa razy byłam na wyścigach i mi się podobało, nawet coś tam kapowałam. Już nakręciłam kumpla i chcemy iść, jak wyzdrowieję i znajdę jakiś dziwnym sposobem czas :) A zawsze to jednak mniejszy koszt niż meczu piłki nożnej, zwłaszcza że kumpel akurat futbolem się nie ekscytuje. Swoją drogą jak to możliwe, żeby facet nie znosił piłki? A wielu takich znam, niestety. Dlatego pewnie jestem sama, bo mój hipotetyczny mężczyzna musi spełniać dwa podstawowe warunki – mieć prawo jazdy (najlepiej z autem w pakiecie) i lubić piłkę nożną 😀 Niby małe wymagania, a tu proszę.

A wiecie, co jest napisane na czeskich chipsach? „Vyborne chrumkave”. No w sumie chrupanie przypomina chrumkanie… :)

Opublikowano Bez kategorii | 25 komentarzy

Zbrodnia i kara

Mój tata bardzo często się miota przez sen, coś tam przy tym memląc. Dzieje się tak zwykle z okazji snów o zwierzętach (przykład znajdziecie TU) – ostatnio np. śnił mu się pies, który zmienił się w indora. Tata jak zawsze chciał go przegonić, co mu wyszło tak sugestywnie, że na jawie pierdalnął z całej siły śpiącą obok mamę.

Od zawsze się zastanawiałam, skąd u niego ta futrzano-ptasia przypadłość, która co i rusz go nawiedza. I wreszcie po latach dochodzeń znalazłam odpowiedź, a nawet dwie!

Otóż pierwsza źródło ma w czasach zamierzchłych, kiedy to na tatulka wyskoczył z otwartego podwórza pies sąsiadów. Bydlę wyraźnie miało niegodne zamiary, przez co tata tak się zląkł, że w tym amoku zrobił coś, o czym ja bym osobiście chyba nigdy w życiu nie pomyślała. Mianowicie… przylał kundlowi w pysk! Normalnie wziął i otwartą dłonią mu plaskacza zawinął. Pies najwyraźniej też nigdy wcześniej takiej pomysłowości nie doświadczył, bo zdziwił się niepomiernie, które to zdziwienie tatuś skrzętnie wykorzystał i zwielokrotnił, wskakując prędko za furtkę sąsiada, czyli… na terytorium tegoż psa właśnie. Sytuacja stała się, można rzec, patowa, ponieważ pies znalazł się na zewnątrz, tatuś wewnątrz, przy czym żaden z nich nie był u siebie, tylko u wroga, i każdy chciał się zamienić pozycją. Ostatecznie musieli się dogadać, czyli tata przemknął wzdłuż płotu, zdezorientowany pies wzdłuż przeciwnego i każde poszło w swoją stronę. Metoda więc właściwie godna polecenia, choć troszkę czasochłonna, a i trauma została. Zarówno tacie, który od tamtej pory nie znosi psów, jak i psu, który, przypuszczalnie już świętej pamięci, mści się teraz na tatowej podświadomości za doznaną hańbę – zrobienie psa w konia…

Geneza odpowiedzi drugiej brzmi natomiast tak: dawno temu, pewnego pięknego dnia, gdy wytoczyliśmy wojnę gołębiom siadającym nam na parapet i nań srającym, przypałętał się właśnie jeden taki. Znów trafiło na tatunia, który, spostrzegłszy intruza, niewiele myśląc podkradł się cichcem i zdzielił nieszczęsnego ptaka laczkiem w ciemię. Przypuszczam jednak, że nie spodziewał się aż takiej skuteczności, gołąb bowiem… spadł. I się zabił. Tata schował się szybko do domu, że niby to nie on i fokle go tam wcale nie było, a dzieci na dole zgodnie uznały całe wydarzenie za cud. No bo kto widział gołębia, który by spadł z nieba i to całkiem na śmierć? Sam z siebie w dodatku?
I dlatego teraz gołąb w nowym, indorowym wcieleniu, domaga się ujawnienia, że to nie był żaden cud, jeno morderstwo w biały dzień…

Toż to prawie jak „Krąg”, „Gothica” czy inszy horror. Może musimy odprawić egzorcyzmy i zakopać figurki ofiar, żeby tacie minęło? Albo w ramach pokuty powinien przeprosić wszystkie gołębie i psy za krzywdy wyrządzone ich przodkom?
Licho wie. W każdym razie do tego czasu na miejscu mamy kupiłabym sobie drugie łóżko.

Opublikowano Bez kategorii | 32 komentarzy

Uroki wiosny i fokle :)

Dobra. Znów piję Desperadosa, więc znów będzie krótko. (znów? Kurde nie pamiętam, kiedy ostatnio cokolwiek piłam z %. Chyba normalnie… eee tydzień temu ;P) No to tak, widziałam jeża na moim osiedlu! Jakie to słodziachne stworzenie, no szok. (Oczywiście widywałam już w swoim życiu jeże, tyle że nie tej wiosny, żeby nie było :)) Zobaczyłam w ciemnościach, że coś tupta, i leciałam za tym przez trawnik, po czym przycupnęliśmy koło siebie i się gapiliśmy. Ja z zachwytem, on pewnie z mniejszym :)

Po drugie to się oplułam ostatnio czekoladą. Tak jakoś nie wiem jak, ale się stało, po prostu mi wyleciała z buzi na sweter i upaprałam go tak, że nie chce zejść teraz, gówno no. Ja tej. Rozumiecie ten motyw? Żeby się po prostu wziąć i opluć? 😐

A po trzecie wypraliśmy firanki z działki. Wiem, epokowe wydarzenie ;D Jeno chodzi mi o to, że razem z tymi firankami wypraliśmy w pralce… pająka. Kurcze no wyobraźcie to sobie – wyciągamy firanki, a tu upada na nie coś czarnego i, jak by to powiedzieć – z nogami… Patrzę, a to pająk. Truchełko takie biedne, odnóża zesztywniałe i podkurczone, ale wiecie co, normalnie całkiem suchy był! Z tego wniosek, że mamy dobrą pralkę, znakomicie odwirowuje 😀

No i piwo się skończyło. To pa :)

Opublikowano Bez kategorii | 38 komentarzy

Takadum dum dum, czyli nowy wymiar dźwięku

W-i-a-r-a napisała, że bilet już kupiony, czyli nie mam nic do gadania. Uwielbiam być tak despotycznie pochwycona, zwłaszcza że komu jak komu, ale jej mogę ufać. Odczuwanie świata to my mamy zsynchronizowane do nieprzytomności – więc i tym razem się nie zawiodłam. Mimo 2,5 letniej – zgroza! – przerwy w spotkaniach, nasz wspólny powrót w krainę muzyki był prosty jak każdy uśmiech, który posłałam w kierunku grupy Me Myself And I. Na ich występie bowiem spędziłyśmy niedzielny wieczór.

Zespół z Wrocławia tworzą Michał Majeran i Magda Pasierska, współpracujący z kilkoma beat-boxerami. Szerszej widowni dali się poznać w programie „Mam talent” (dotarli do finału), a niedawno wydali swoją debiutancką płytę pt. „Takadum!”. W utworach, będących rozkosznym miksem gatunków, (m.in. szalonego elektro, jazzowej improwizacji, stylowego trip hopu czy optymistycznego dubu), używają tylko własnego głosu, wzmocnionego odpowiednim urządzeniem, nadającym rozmaite rozwarstwienia i pogłosy.

Przyznaję, że idąc na koncert miałam o nich bardzo mgliste pojęcie, coś tam kojarzyłam, lecz nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać – i fakt ten zapewne również zaważył na mocy, z jaką odczułam w sobie tak nowe dźwięki.

Ludzie, to jest obłęd! Niewiarygodne wyczucie rytmu, absolutnie czysty i ciekawie chropawy, czarny wręcz miejscami wokal w połączeniu z perfekcyjnie dobranymi efektami, basami, wibracjami – po prostu zwariowałam! A najlepsze, że wyszkolenie wyszkoleniem, lecz tutaj największą magię tworzy wyobraźnia i łatwość, z jaką ci ludzie bawią się muzyką. Zdumiewająca i niesamowita energia, którą emitują w kosmos, sączy się w odbiorcę bez jego woli czy wiedzy, nagle znajduje się on w innej przestrzeni, w kompletnie nowym wymiarze, potrzebuje, pragnie, musi zamknąć oczy i wchłaniać obrazy, które równie bezwiednie jawią się w zasłuchanej głowie – a jednocześnie nie chce uronić ani jednego gestu scenicznego, ani jednego uśmiechu, gdyż każdy coś oznacza, każdy wyraża emocje i radość kreowania. Jest to bowiem bardzo pozytywna muzyka – i nawet kiedy ociera się o tęsknotę czy melancholię, jak w moim ukochanym „Elytom Encon” (vel „Nocne motyle” :)), robi to z lekkością motyla właśnie. Absolutnie nie przytłacza, bardziej poraża fenomenem, zwłaszcza że jest w większości twórczością własną, zaś jeśli już artyści (tak, nie boję się tego słowa) decydują się na covery, to nie kopiują jak popadnie, motyw przewodni stanowi dla nich jedynie kręgosłup, a resztę dopisują sami w kompletnie nowej konwencji. Zresztą, umówmy się, nawet „Wlazł kotek na płotek” w ich wykonaniu byłby zapewne świeży i odkrywczy – i całkiem bez słów, gdyż tych używają, delikatnie mówiąc, bardzo oszczędnie. Co jednak zupełnie nie ujmuje im kunsztu. Miazga po prostu!

Pozostawili mnie stojącą z wypiekami na twarzy, światłem w oczach i… dotkliwym uczuciem niedosytu. Za krótko!

Posłuchajcie sobie troszkę – TU. I uwierzcie – wersja studyjna to jest nic, po prostu musicie to przeżyć!

Opublikowano Bez kategorii | 29 komentarzy

Czyste szaleństwo

Potencjalny szef, oglądając moje CV: – Pani jest po biologii.
Czerwona: – Tak.
Potencjalny szef: – I pracowała pani w telefonii.
Czerwona: – A teraz w logistyce, tak.
Potencjalny szef (dalej patrząc się w CV): – Napisała pani tutaj, w umiejętnościach: „bardzo dobra znajomość pakietu Office”. Czym ona się przejawia?
Czerwona: – O, ja tak napisałam? – wyszczerz nerwowy zębów. – No powiedzmy, że dobra, po prostu. Dużo pracuję w Excelu, tak więc mam o tym pewne pojęcie.
Potencjalny szef: – Czyli umiałaby pani np. zrobić grafik z wyliczeniem ilości roboczogodzin?
Czerwona: (Co?) – Eee, a na ile osób?
Potencjalny szef: No na osiem powiedzmy.
Czerwona: (Że jak?) – Hm, no musiałabym chwilkę nad tym pomyśleć. Ale wie pan, ja to bym wolała opiekować się roślinkami. Tzn. nie ma problemu, mogę się zajmować i papierkami, ale zależy mi na kontakcie z roślinami.
Potencjalny szef (którego mina wskazuje jednoznacznie, że pyta sam siebie o to samo, o co ja pytałam się również w duszy przed chwilą, czyli „że co?„): – O. Aha. Hm.
Czerwona, zachęcająco: Tak.
Potencjalny szef: – Hm, no generalnie zazwyczaj zależy mi raczej na kimś z doświadczeniem…
Czerwona, radośnie i niewiarygodnie logicznie: – No toteż właśnie! Dlatego ja chcę to doświadczenie nabyć u Państwa!
Potencjalny szef, nieśmiało, wyraźnie zagubiony: – A jaka stawka by panią interesowała…
Czerwona, lekceważąco: – A to sprawa drugorzędna! Ja po prostu chcę się czegoś nauczyć. Może pan coś zaproponuje? – ponowny wyszczerz.

Potencjalny szef patrzy na mnie długo, ewidentnie walcząc z natrętnym i wybijającym się na pierwszy plan podejrzeniem, że siedzi przed nim idiotka/narkomanka/psychopatka, która niechybnie ma rozdwojenie jaźni lub wciąga amfę, bo niemożliwym jest, by człowiek normalny oraz trzeźwy chciał wyrywać chwasty i zapierdalać jako pomagier za pół darmo, i to mając na co dzień zgoła inne, normalnie płatne, czyste, biurowe zajęcie.

Po czym się zgadza.

I tak oto Czerwona przestaje mieć wolne weekendy, za to zaczyna dorywczą pracę w centrum ogrodniczym :)

Opublikowano Bez kategorii | 35 komentarzy

So I listen to the Radio…

Uwielbiam radio. Spośród wszystkich mediów ono jedno wydaje mi się w miarę dojrzałe, godne zaufania i opiniotwórcze. Poza tym nie absorbuje tak okropnie uwagi, dzięki czemu można przy nim robić milion rzeczy i się nie męczyć. Oczywiście nie mówię tu o radiach, proponujących w kółko to samo – a takie niestety przeważają u mnie w pracy, przez co marzę o chwili powrotu do domu i do ulubionych stacji, które nie będą czczą zbieraniną rąbanek na jedną modłę, tylko wniosą coś nowego i ciekawego do mojego życia. Brzmi patetycznie, jednakże radio – to przez duże „r” – naprawdę wzbogaca. Całą rodziną najczęściej wybieramy lokalne Radio Merkury, z paru przyczyn. Po pierwsze mają ciekawe konkursy, quizy i rebusy, wyjątkowo trudne do odgadnięcia, znakomita sprawa w momencie, gdy człowiek zewsząd bombardowany jest głupizną oraz płytkim banałem. Po drugie przybliżają poznańską gwarę. Po trzecie komentują każdy mecz Lecha, co w sytuacji chwilowej niechęci do wytężania wzroku okazuje się zbawienne dla kibica. I wreszcie po czwarte, moje ulubione – w niedzielne wieczory nadają program z muzyką klasyczną. Dziwne, w każdy inny dzień ta muzyka jakoś mnie omija, natomiast pod koniec tygodnia potrzebuję jej jak tlenu do oddychania. Utwory goszczą rozmaite, także operowe (przy tych to najbardziej lubię zmywać naczynia, też nie pojmuję, dlaczego ;)) – wczoraj np. słyszałam bardzo fajną interpretację trzech tenorów, którą możecie posłuchać TU – czyż nie nastraja pozytywnie? Dwie godziny przesiedziałam w kuchni, chłonąc audycję z motywem przewodnim pt. „Wiosna” oraz czytając książkę i popijając herbatę. No coś pięknego. Przyjemne dźwięki udzieliły się zresztą całej rodzinie i łaziliśmy po domu, mimochodem podśpiewując Vivaldiego, Czajkowskiego tudzież Edwarda Griega, a tata opowiadał mi, jak oglądał kiedyś „Cyganerię” po czesku. To musiało być bardzo, hm, dramatyczne przeżycie 😉

Są też oczywiście i inne stacje radiowe, które darzę sympatią, szacunkiem i sentymentem. Szczególne miejsce zajmuje w moim sercu poznańskie studenckie Radio Afera. Bardzo mocne, rockowe brzmienia, cotygodniowa kultowa lista przebojów i niszowy klimat pasowały mi zwłaszcza w czasach liceum, kiedy to bazowałam na nich jak na bóstwie. Podobnie ogólnopolska „Trójka”, która zawsze była (jest zresztą nadal) symbolem elegancji i klasy. A pamięta ktoś w Radiostacji „Makakofonię” i „Podwodną Amerykę”? Z Piotrem „Makakiem” Szarłackim łączyła nas przede wszystkim szaleńcza miłość do Red Hot Chili Peppers, nie dziw zatem, że stał się wyrocznią mojego gustu rockowego. Ileż jak się przy jego programach naodrabiałam lekcji!
Lubiłam też czasem posłuchać TOK FM, choć aktualnie moja psychika odmawia udziału we wszechogarniającej eskalacji politycznej. Ale szanuję ten punkt w eterze.

Nawet Radio Eska mogło się swego czasu „poszczycić” mym zachwytem – wtedy to jeszcze nie była Eska, tylko „S”, całkowicie lokalna stacja, bardzo sympatyczna, zwłaszcza w wigilijne przedpołudnia, kiedy to organizowali fantastyczny konkurs świąteczny. Niezmiernie żałuję, że zarzucili tę tradycję. W ogóle żałuję, że się tak dali kupić.

Teraz natomiast zakochałam się kompletnie w Chilli Zet. Odprężające i kojące dźwięki sączą się w me uszy niczym balsam dla skołatanych nerwów. Można przy nich i poczytać, i poleżeć w cieple, i poplotkować przy winie, a jak ktoś ma z kim, to nawet inne romantyczne rzeczy przerobi 😉
… ja nie mam, więc tylko zatapiam się w zmysłowych marzeniach. Jest bowiem jeszcze jeden powód fenomenu radia. W większości prowadzący pozostają wizualnie anonimowi, a że dysponują głosami niezwykle przyjemnymi dla ucha… Od razu różne myśli przychodzą mi do głowy :)

Opublikowano Bez kategorii | 58 komentarzy

Ja

Męczy mnie jednostajność. Moje życie stało się ostatnio beznadziejnie stabilne i nudne. Oczywiście potrafię sobie zapełnić wolne dni, godziny, umiem być sama ze sobą, jednak strasznie się czuję ze świadomością, że codziennie robię to samo, i nawet mimo tego, że mnie stresują różne nieprzewidziane sytuacje w pracy, to i tak ich nieprzewidywalność jest tak beznadziejnie nieinteresująca… Brakuje mi ludzi. Sic! Brakuje mi obsługi klientów! Wyobrażacie sobie? Brakuje mi ich pochwał, uśmiechu, nawet wkurwienia mi brakuje, bo obecnie postrzegana jestem za najbardziej spokojną i zrównoważoną osobę na świecie. Kurwa! Chce mi się wrzeszczeć, gdy to słyszę! I paradoksalnie oczywiście tego nie robię, bo po prostu coś mnie w środku hamuje. Czuję się jakaś ciężka i jakby… zamrożona. Codziennie błagam niebiosa, by coś się stało, coś nowego, niezwykłego, dobrego. Nic się nie dzieje, pewnie dlatego, że sama nie wpadłam jeszcze na to, co by to mogło być.

Wiecie, co jest najgłupsze? Że wszyscy zawsze uważają mnie za świetnego, rzetelnego i oddanego sprawie pracownika. A ja czuję, że umieram. Usycham. Upadam na dno. Czy kiedykolwiek znajdę to, czego szukam…? Tylko czego ja właściwie szukam? Do czego się nadaję?

Zgubiłam swoją pierwotną umiejętność zachwytu. Zachwytu światem, budzącym się do życia. Idę drogą i nie widzę. Nie zauważam ciszy, niebieskie niebo mijam w przelocie, gapię się bezmyślnie w chodnik. Zasypana jestem myślami o obowiązkach, śnią mi się w nocy. Nie mogę odpocząć.

Niech się coś stanie, coś dobrego, niezwykłego, nowego… Błagam. Błagam na kolanach.
Kogo? Siebie…?

Śmieję się. Często głośno i szczerze. Ale to nie jest ten sam śmiech, co kiedyś. Co dalej…

Ostatni haust alkoholu wypitego samotnie. Czasem trzeba.

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy

Napisane/przeczytane/powiedziane

Dużo problemów wokół mnie, zatem czas się zreanimować nieco. Najlepiej uśmiechem.

Napisane:

Pomyłki zdarzają się każdemu, nawet szefowej. I tak moja wysłała do bardzo ważnego producenta entuzjastyczny SMS rozpoczynający się od słów: „Witam, panie Kablu!”.
Pan oczywiście ma na imię Jacek. T9 rulezzz.

Idąc dalej tym tropem – Brasil z kolei ostatnio, w celu zlokalizowania siebie tak, bym ją znalazła, napisała mi, że jest w pobliżu pęcherza. Gdyby nie jej natychmiastowa errata, że chodzi o pręgierz, to chyba nieprędko byśmy się spotkały. T9 rulezzz po raz wtóry.

Przeczytane:

Moja siostra dorwała kiedyś sennik i postanowiła zinterpretować swój sen, w którym rolę pierwszoplanową odgrywały talerze. Wytłumaczenie znalazła, dlaczego by nie. Otóż sen o talerzach to ni mniej, ni więcej, tylko… kontynuacja snu o filiżance!
Rany, przecież to takie oczywiste i nad czym tu się w ogóle zastanawiać, doprawdy.

Powiedziane:

Podobnie jak większość społeczeństwa, tak i siostrzeniec poczuł wiosnę, jednak znalazł dość nietypowy sposób na jej obwieszczenie. Mianowicie po wydaleniu tego i owego na nocnik wstał i ogłosił: „Zrobiłem kupę jak TULIPAN!”

I na koniec Czerwonej błyskotliwe odpowiedzi na trudne pytania:
Szefowa: – Dlaczego dzisiaj nie ma słońca?
Ja (po jakiejś minucie gapienia się w monitor komputera): – Pewnie dlatego, że się zachmurzyło.

Życie wciąż potrafi zaskoczyć :)

Opublikowano Bez kategorii | 41 komentarzy

:(

Moje zwierzątko jest umierające. Pani doktor powiedziała, że szanse są niewielkie, ale spróbuje go jeszcze ratować, więc zostawiłam go u niej, takiego biednego samego. Całą drogę przepłakałam, podobnie jak i pół dnia. A teraz ciągle mam odruch włączania mu lampki, co chwilę zerkam w kąt, w którym zawsze śpi… – a tam pusto. Tak mi okropnie, że normalnie mi się wszystkiego odechciewa. Trzymajcie za niego kciuki, bardzo proszę :(

Opublikowano Bez kategorii | 32 komentarzy

Antymanifa

Zaślepia mnie żądza i wczoraj dałam panu ze Sphinxa 10zł napiwku. W obliczu kryzysu finansowego, który objawia się nadprzyrodzonym zakupoholizmem w dziale dziecięcym (bo taniej, bo małe rozmiary i bo kolorowe, i w kwiatuszki) jest to szczyt nieodpowiedzialności, wiem. Ale kiedy oni tam tacy seksowni są… No co ja poradzę, że mnie skręca na sam widok tych ich sexy fartuszków, białych koszul, a najbardziej tych SZELEK… Nie do końca rozumiem, skąd mi się wzięła fascynacja ich szelkami, widać jednak nie trzeba wszystkiego rozumieć i winno się zwyczajnie zaakceptować ów fakt.

Swoją drogą w miejscu tym znajduję chyba jedyny przejaw dyskryminacji, którego najchętniej broniłabym własną piersią. Utarło się wszakże, że w Sphinxie obsługują mężczyźni. W dodatku w znakomitej większości tacy mrau. Nie wiadomo, czy kobiety w ogóle aplikują na te stanowiska, niemniej gdyby próbowały, to pewnie by ich nie przyjęto, bo z założenia kelnerami są faceci i już – czyli generalnie niewłaściwie się tam dzieje z punktu widzenia równouprawnienia, ponieważ praktycznie żaden pracodawca nie powinien za kryterium przyjmować płci. Tylko cóż pocznę, że do głosu mi tu dochodzą jakieś samicze skowyty i bardzo, ale to bardzo lubię być w ten pierwotny sposób dyskryminowana? Normalnie uwielbiam wiedzieć, że gdy wszystko inne zawiedzie, czyli np. gdy facet mnie wystawi na randce, tłumacząc się bólem głowy (szock, czytaj: szock) i tym że go „pogoda dobija” (jeszcze gorszy szock), tudzież gdy nawet weźmie dupsko na tę randkę, ale po godzinie spaceru chce wracać, bo go GRYZĄ KOMARY (tu już porządny SZOCK), po czym spędza ze mną kolejną godzinę w aucie, bynajmniej nie na szalonym seksie, tylko na zapewnianiu, że w ogóle mu nie było żal, gdy rozstał się z eks po paru latach bycia razem, ponieważ nie umie się angażować (SZOCK kwadratowy i walący po łbie), no więc gdy zawiodą wszelkie nadzieje na konsumpcję czegokolwiek innego niż wibrator, zawsze można iść do knajpy i się dowartościować. Nie mówię, że poderwać na jedną noc, ale po prostu sobie poflirtować (nawet ryzykując utratę dychy). Zatem mam szczerą nadzieję, że żadna durna baba nie pozwie Sphinxa za niezgodną z Helsińskim czymśtam politykę firmy i ze strachu nie zaczną tych bab faktycznie na kelnerki przyjmować, bo to by była katastrofa. Ostatnia oaza męska skażona. No sory, ale w dzisiejszym świecie, obok ropy, oleju, cukru i świętego spokoju, fajni mężczyźni to towar wybitnie deficytowy i trzeba o niego dbać. Dlatego wara mi od tego miejsca, o!

A tak z drugiej strony to ciekawa jestem, jak pracujący tam panowie zapatrują się na bycie obiektem seksualnym 😀

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy