Męczy mnie jednostajność. Moje życie stało się ostatnio beznadziejnie stabilne i nudne. Oczywiście potrafię sobie zapełnić wolne dni, godziny, umiem być sama ze sobą, jednak strasznie się czuję ze świadomością, że codziennie robię to samo, i nawet mimo tego, że mnie stresują różne nieprzewidziane sytuacje w pracy, to i tak ich nieprzewidywalność jest tak beznadziejnie nieinteresująca… Brakuje mi ludzi. Sic! Brakuje mi obsługi klientów! Wyobrażacie sobie? Brakuje mi ich pochwał, uśmiechu, nawet wkurwienia mi brakuje, bo obecnie postrzegana jestem za najbardziej spokojną i zrównoważoną osobę na świecie. Kurwa! Chce mi się wrzeszczeć, gdy to słyszę! I paradoksalnie oczywiście tego nie robię, bo po prostu coś mnie w środku hamuje. Czuję się jakaś ciężka i jakby… zamrożona. Codziennie błagam niebiosa, by coś się stało, coś nowego, niezwykłego, dobrego. Nic się nie dzieje, pewnie dlatego, że sama nie wpadłam jeszcze na to, co by to mogło być.
Wiecie, co jest najgłupsze? Że wszyscy zawsze uważają mnie za świetnego, rzetelnego i oddanego sprawie pracownika. A ja czuję, że umieram. Usycham. Upadam na dno. Czy kiedykolwiek znajdę to, czego szukam…? Tylko czego ja właściwie szukam? Do czego się nadaję?
Zgubiłam swoją pierwotną umiejętność zachwytu. Zachwytu światem, budzącym się do życia. Idę drogą i nie widzę. Nie zauważam ciszy, niebieskie niebo mijam w przelocie, gapię się bezmyślnie w chodnik. Zasypana jestem myślami o obowiązkach, śnią mi się w nocy. Nie mogę odpocząć.
Niech się coś stanie, coś dobrego, niezwykłego, nowego… Błagam. Błagam na kolanach.
Kogo? Siebie…?
Śmieję się. Często głośno i szczerze. Ale to nie jest ten sam śmiech, co kiedyś. Co dalej…
Ostatni haust alkoholu wypitego samotnie. Czasem trzeba.