Uwielbiam radio. Spośród wszystkich mediów ono jedno wydaje mi się w miarę dojrzałe, godne zaufania i opiniotwórcze. Poza tym nie absorbuje tak okropnie uwagi, dzięki czemu można przy nim robić milion rzeczy i się nie męczyć. Oczywiście nie mówię tu o radiach, proponujących w kółko to samo – a takie niestety przeważają u mnie w pracy, przez co marzę o chwili powrotu do domu i do ulubionych stacji, które nie będą czczą zbieraniną rąbanek na jedną modłę, tylko wniosą coś nowego i ciekawego do mojego życia. Brzmi patetycznie, jednakże radio – to przez duże „r” – naprawdę wzbogaca. Całą rodziną najczęściej wybieramy lokalne Radio Merkury, z paru przyczyn. Po pierwsze mają ciekawe konkursy, quizy i rebusy, wyjątkowo trudne do odgadnięcia, znakomita sprawa w momencie, gdy człowiek zewsząd bombardowany jest głupizną oraz płytkim banałem. Po drugie przybliżają poznańską gwarę. Po trzecie komentują każdy mecz Lecha, co w sytuacji chwilowej niechęci do wytężania wzroku okazuje się zbawienne dla kibica. I wreszcie po czwarte, moje ulubione – w niedzielne wieczory nadają program z muzyką klasyczną. Dziwne, w każdy inny dzień ta muzyka jakoś mnie omija, natomiast pod koniec tygodnia potrzebuję jej jak tlenu do oddychania. Utwory goszczą rozmaite, także operowe (przy tych to najbardziej lubię zmywać naczynia, też nie pojmuję, dlaczego ;)) – wczoraj np. słyszałam bardzo fajną interpretację trzech tenorów, którą możecie posłuchać TU – czyż nie nastraja pozytywnie? Dwie godziny przesiedziałam w kuchni, chłonąc audycję z motywem przewodnim pt. „Wiosna” oraz czytając książkę i popijając herbatę. No coś pięknego. Przyjemne dźwięki udzieliły się zresztą całej rodzinie i łaziliśmy po domu, mimochodem podśpiewując Vivaldiego, Czajkowskiego tudzież Edwarda Griega, a tata opowiadał mi, jak oglądał kiedyś „Cyganerię” po czesku. To musiało być bardzo, hm, dramatyczne przeżycie 😉
Są też oczywiście i inne stacje radiowe, które darzę sympatią, szacunkiem i sentymentem. Szczególne miejsce zajmuje w moim sercu poznańskie studenckie Radio Afera. Bardzo mocne, rockowe brzmienia, cotygodniowa kultowa lista przebojów i niszowy klimat pasowały mi zwłaszcza w czasach liceum, kiedy to bazowałam na nich jak na bóstwie. Podobnie ogólnopolska „Trójka”, która zawsze była (jest zresztą nadal) symbolem elegancji i klasy. A pamięta ktoś w Radiostacji „Makakofonię” i „Podwodną Amerykę”? Z Piotrem „Makakiem” Szarłackim łączyła nas przede wszystkim szaleńcza miłość do Red Hot Chili Peppers, nie dziw zatem, że stał się wyrocznią mojego gustu rockowego. Ileż jak się przy jego programach naodrabiałam lekcji!
Lubiłam też czasem posłuchać TOK FM, choć aktualnie moja psychika odmawia udziału we wszechogarniającej eskalacji politycznej. Ale szanuję ten punkt w eterze.
Nawet Radio Eska mogło się swego czasu „poszczycić” mym zachwytem – wtedy to jeszcze nie była Eska, tylko „S”, całkowicie lokalna stacja, bardzo sympatyczna, zwłaszcza w wigilijne przedpołudnia, kiedy to organizowali fantastyczny konkurs świąteczny. Niezmiernie żałuję, że zarzucili tę tradycję. W ogóle żałuję, że się tak dali kupić.
Teraz natomiast zakochałam się kompletnie w Chilli Zet. Odprężające i kojące dźwięki sączą się w me uszy niczym balsam dla skołatanych nerwów. Można przy nich i poczytać, i poleżeć w cieple, i poplotkować przy winie, a jak ktoś ma z kim, to nawet inne romantyczne rzeczy przerobi 😉
… ja nie mam, więc tylko zatapiam się w zmysłowych marzeniach. Jest bowiem jeszcze jeden powód fenomenu radia. W większości prowadzący pozostają wizualnie anonimowi, a że dysponują głosami niezwykle przyjemnymi dla ucha… Od razu różne myśli przychodzą mi do głowy