Okazyjny zakup

Komuna. Rodzice dostali mieszkanie i powoli się urządzają. Bardzo powoli, gdyż nie ma właściwie czym urządzać. Sprzęt to towar deficytowy, jak każdy zresztą – dlatego widok samochodu dostawczego, z którego wypakowują się właśnie meble kuchenne, powoduje nieznośne ukłucie zazdrości. Nie dlatego, że kolor ładny. Nie że fason ciekawy. Nie że uchwyty szykowne. Nie że funkcjonalność wysoka. Nie.

Dlatego, że te meble SĄ. Istnieją. I zaraz wjadą do kuchni sąsiada.

Mój biedny tata stoi we wszechogarniającej zawiści i rozgoryczeniu durnym losem, sprawiającym, że ma się pieniądze, ale nie ma na co ich wydać.
I stoi tak, i stoi, a tu kierowca wypakowuje wszystko i leci do czyichś drzwi, w które następnie łomocze, i łomocze, bo dzwonka nie ma jeszcze, po czym zaczyna się bezradnie rozglądać po okolicy, wyraźnie zdenerwowany. I nagle wzrok krzyżuje ze wzrokiem mego ojczulka, przebiega między nimi nić porozumienia, tata domyśla się, w czym rzecz, i błyskawicznie zagaja:

– Panie? A dla kogo te meble?
Pan, ocierając pot z czoła: – No dla tych tutaj, ale ich nie ma i nie ma, nie zapłacili, towar jest i co ja mam zrobić…?
Mój tata, z niewinną minką: – Ile pan chce za całość?
Pan podaje kwotę, tata kiwa głową, leci do domu na łeb na szyję, żeby nikt mu przedmiotu pożądania nie podprowadził tak jak on sam właśnie podprowadza, w te pędy przynosi pieniądze i cichaczem wnosi szafki.
Wszyscy przez całe lata są szczerze zachwyceni wściekle pomarańczowym wystrojem wnętrza kuchni.

***

 
To były czasy. Radość z każdego duperela, zasada „kto pierwszy ten czasem lepszy” oraz tak cudowny brak powszechnej technicznej możliwości, by kogoś opierdolić za brak dostawy 😉

Opublikowano Bez kategorii | 26 komentarzy

Po cichu buduję – siebie

Lubię te noce, gdy można się wychylać przez okno i witać z radością każdy powiew wiatru. Myśleć, co dobrego zdarzyło się w życiu i co jeszcze cudownego może się stać. Bo przecież się stanie. Cały czas się dzieje – a gdy się nie dzieje, to i tak jestem pewna, iż będzie. Siedzi we mnie głębokie przeświadczenie, że swoje trzeba odcierpieć, odchorować. Nie da się pewnych rzeczy zrobić wbrew sobie – i nachalnie wbrew czasowi. On musi minąć, musi zakleić pęknięcia, musi dać oddech, musi nawet zaboleć. Potem zaś obdarzyć mnie wewnętrznym pogodzeniem, uwolnić, pozwolić uwierzyć, że jest dobrze. Myśl tak szczerze szczęśliwa zawsze przywieje coś, czego się za nic nie spodziewam – a co nagle zmieni wszystko.

Niektórzy mówią, że nie należy się skarżyć, okazywać zniechęcenia, żalu, przygniatających emocji, ponieważ przyciągają one coraz trudniejsze sytuacje. Jednak nie wyobrażam sobie, jak tu być prawdziwie sobą, nie przeżywszy kompletnego smutku. Nie można rozumieć świata bez zrozumienia, że złe rzeczy po prostu się przydarzają. Może jest w tym jakaś głęboka filozofia, może nie. Ja wolę interpretować przykre sprawy całkiem pospolicie, jako przeszkody, które, pokonane, coraz bardziej mnie umacniają. Wiem doskonale, że jestem w stanie na nie spojrzeć w ten sposób dopiero kiedy mijają, odchodzą w dal, zostawiając tylko poczucie niewiarygodnej siły – lecz nawet będąc w ich epicentrum, nadal wierzę, gdzieś pod powiekami i warstwami nabłonka, w kącikach ust nawet wiem, że to się tak nie skończy. Bolało, boli, będzie boleć – ale ileż piękna pomiędzy tym wszystkim.

Niczego nie żałuję. Żadnego błędu, gdyż nic nie jest błędem, jeśli w jakiś sposób mnie buduje. A ja jestem całym zlepkiem cegiełek.

Opublikowano Bez kategorii | 43 komentarzy

Nowa odmiana

Jadłam ostatnio przecudowną sałatkę w knajpie. W jej skład wchodził mix sałat skropionych miodowym winegretem, kiełki, 3 rodzaje serów pleśniowych, winogrona, mandarynki i jeszcze jeden składnik, którego nazwy za nic nie mogłam sobie potem przypomnieć. Przysięgam, jakieś takie skończone zaćmienie na mnie spłynęło i myślałam nad tym kilka dni, ciągle nie potrafiąc znaleźć w mózgu nazwy, co było ogromnie irytujące, gdyś jakoś bardzo chciałam rozplenić ową sałatkę na wszystkich znajomych. Dumałam i dumałam, i nic nie wydumałam. Trudno, sałatkę i tak rozpowszechniłam, omijając starannie sprawę swej ułomności, jednak najwyraźniej rzecz nie dawała mi spokoju, gdyż…

…przyśniło mi się dziś, że moja koleżanka z pracy przyniosła to na gałęzi. Takiej drzewnej gałęzi, dodajmy. I wtedy, wraz z widokiem tejże gałęzi pojawiło się natchnienie.

Otóż chodziło oczywiście o MELONA!

Potęga biologicznego umysłu jest zaiste przecudowna. Taki to nawet roślinę jednoroczną potrafi przemienić w drzewo, gdy zajdzie potrzeba :)

Opublikowano Bez kategorii | 43 komentarzy

Mój pierwszy raz, czyli Kolejorz vs Borussia

Ponieważ życie nagle rozhulało mi się jak piłka na boisku – zostałam wzięta na to boisko szturmem i znienacka. Byłoby bardziej znienacka, gdyby Wyjątkowemu sprzedano bilet bez konieczności pokazywania mojego dowodu, niemniej i tak mu bardzo ładnie podziękowałam za sam fakt, że w ogóle wpadł na ten genialny pomysł :)

Mój pierwszy w życiu mecz na żywo rozpoczął się od przemieszczenia naszych pośladków w kierunku stadionu, w kolumnie kibiców i pseudokibiców – przy czym tych drugich reprezentowała bynajmniej nie garść karków z bejsbolami, jeno wuchta rodzin, samotnych bab i 3 tysięcy dzieciaków, jak również kibic, którego na tle innych wyróżniała koszulka. Koszulka niebieska, z logiem Lecha, wszystko cacy i nihil novi, gdyby nie to, że w miejscu, gdzie piłkarze mają naszyte nazwisko, widniało słowo „Szyjka”. Dostałam przy tym ataku śmiechu, bo to takie słodkie było, pan Szyjka idzie na mecz :)

Ale gdy weszłam na trybuny, wesołość ustąpiła miejsca entuzjastycznemu „woooowwww….”. Siedzieliśmy bardzo blisko murawy, więc widziałam wszyściutko, jednak najbardziej zafascynowali mnie prawdę mówiąc rdzenni kibice z dziada pradziada, których chóralnymi śpiewami dyrygowało dwóch kolesi bez koszulek, za to z bębnami. Obłęd! Hałas taki, że głowa mała, a że napędzali całą publiczność, to chwilę później sama darłam ryja i machałam szaleńczo szalikiem, pożyczonym od Wyjątkowego, niestety z pewną dozą ostrożności, albowiem dla niego to machanie dobiegało jakby z poziomu ziemi i musiałam uważać, żeby (trzymając ręce wyciągnięte na maxa ku górze) nie walnąć go w zęby. Uroki bycia z mężczyzną wzrostu 190cm 😉

Tak więc pierwsze kopnięcie piłki jakoś tak przegapiłam, w ogóle często nie widziałam, gdzie jest piłka i co się dzieje, jednak mecz zaprawdę i tak nie był wart mej uwagi. Ok, widziałam naszą kochaną drużynę, widziałam Lewego (mmm ;)) i innych, ale nuda to była na tyle koszmarna, że aż kocioł jął wyśpiewywać „Stary niedźwiedź mocno śpi” oraz „Ogórek, ogórek, ogórek zielony ma garniturek” w niezadowoleniu. Następnego dnia gazety niemieckie rozpisywały się, jak to Borussia została ładnie przyjęta w Poznaniu. Dobrze, że nie wiedzieli, co i w jakim kontekście wrzeszczeliśmy 😀
Nuda przejawiała się jednak również chwilowymi okresami ciszy na stadionie, którą przerywały na szczęście 1) ryki śmiesznej garsteczki kibiców gości, 2) ryki 3tysięcznej reprezentacji sektora dziecięcego. Wiecie, jakie to zabawne uczucie, gdy nagle z oddali dobiegają takie cienkie śmieszne głosiki, skandujące ogniście „Kolejoooooorz!!!”? :)

Ogólnie to nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, a wszystko było tak nowe i ekscytujące, że aż udzieliło mi się także i po meczu (zakończonym zresztą bezbramkowym remisem), w związku z czym w drodze powrotnej na każdych światłach miałam fazę na otwieranie okna w samochodzie i wykrzykiwanie do stojących obok aut lokalnych przyśpiewek dopingujących typu „W górę serca niech zwycięża Lech!”. Wyjątkowy patrzył na mnie z rosnącym zainteresowaniem, wyraźnie noszącym znamiona zadumy pt. „w co ja się u licha wpakowałem” oraz „szurnięta jak nic”, jednak uśmiechał się też pod nosem, więc niestety uznałam, że bankowo uważa mnie za uroczą i dalej jechałam z tym koksem. Ale ponieważ nie rzucił mnie po dziś dzień, to albo szybko zapomniał, albo po prostu postanowił, że już więcej na mecz nie pójdziemy. Cóż, jeśli to drugie, to się bardzo pomylił ten mój chłop, hie hie. Było zbyt cudownie :)

Opublikowano Bez kategorii | 23 komentarzy

Jest blog, jest impreza :)

Cztery lata temu podjęłam najdoskonalszą decyzję we wszechświecie. Niewielka czynność, która zmieniła mi życie – i zmienia je nadal. Zawsze na lepsze.

Co tu dużo opowiadać – kocham tego bloga. I dziękuję niebiosom, że tu ze mną jesteście :)

Opublikowano Bez kategorii | 42 komentarzy

Wyjątkowość

Wyjątkowy mieszkał w Szkocji parę lat. Miał tam roślinkę, którą nazwał Kevinem, dla odróżnienia od Kevina ufoludka, który majtał mu pod lusterkiem w samochodzie. Roślinka Kevin była powszechnym ulubieńcem i wszyscy znajomi Wyjątkowego żywo interesowali się jej losem. Ciekawa ta tendencja miała swoją genezę, jak sądzę, w niebywałej odporności badyla na suszę tudzież nadmierne zalanie, także w sensie stricte alkoholowym, ale to tylko moje podejrzenia, pewności nie mam. Tak czy owak na każdym zgromadzeniu padało ponoć pytanie o stan zdrowia Kevina. Kevin zaś trzymał się zatrważająco dzielnie jak na fakt, że nikt nigdy nie potrafił nawet powiedzieć, jakiego gatunku ów jest, o metodach pielęgnacji nie wspominając.

Wyjątkowy w końcu wrócił do Polski, Kevina zostawił w dobrych rękach, lecz nadal nikt nie znał nazwy sympatycznej roślinki.
I wtedy Wyjątkowy spotkał mnie, a po paru miesiącach wyjawił mi swoją tajemnicę i postanowił poddać moją biologiczną wiedzę próbie.

Wyjątkowy: – Wiesz, bo wszyscy mnie tam pytali, co to za roślinka, a ja zawsze mówiłem, że to Kevin.
Czerwona: – A jak wyglądał?
Wyjątkowy, po chwili znakomicie głębokiego namysłu: – Zielony taki. Jak palma mała.
Czerwona, strzelając całkiem bez namysłu: – Dracena?

Chwila ciszy w eterze. Normalnie słyszałam, jak po drugiej stronie palce klepią w google hasło „dracena grafika”. I nagle:

Wyjątkowy, w gwałtownym olśnieniu: – Nosz kurwa, otwieram pierwsze zdjęcie, a tu Kevin!

I tak się zakochałam :)

Opublikowano Bez kategorii | 22 komentarzy

Jezu jak się cieszę :)

Zaczęłam TEN kurs we wrześniu, powinnam była skończyć całość właściwie jeszcze w starym roku, ale rozmaite złe przypadki i przypadłości (m.in. fakt, że Dziadunio o mało mi się nie przekręcił na tamten świat – nie, nie przez moją beznadziejną jazdę, jak to mi niektórzy sugerowali ;P) sprawiły, że pierwszy egzamin miałam dopiero w kwietniu. Wyglądał tak: test bezbłędny, łuk bezbłędny, górka idealna, wyjeżdżam sobie grzecznie za ośrodek, pierwszy skręt w lewo na światłach… I kurwa przejechałam na czerwonym :) Tzn. nie przejechałam, bo mnie zatrzymał, ale gdyby nie to, pewnie bym pojechała jak cielę za innym autami. Zmieniło się tuż przede mną, to co sobie miałam żałować, prawda 😉 A tak serio wcale tego faktu nie zauważyłam. Chyba nie muszę Wam mówić, jak się w myślach zwyzywałam? :) Taki idiotyczny błąd, że chyba głupszego nie ma.

No i dziś podejście numer dwa. Łuk idealnie, górka idealnie, jedziemy na miasto, skręt w prawo ok, i nagle wszystko się poukładało w szufladkach mózgu. Na jazdach często nie widziałam znaków tuż po skręcie, zapominałam, że jestem na jednokierunkowej itd. – dzisiaj zaś po prostu dostrzegałam każdy szczegół, koncentrację czułam w każdym zakamarku ciała, a w głowie grało mi TO, aż prawie podśpiewywałam, wykonując skręty, cofania i parkowania. Pan był sympatyczny, tzn. za dużo się nie odzywał, ale problemów nie robił, no i kochałam go za to, że kazał mi zaparkować prostopadle i w prawo 😀 Bo równolegle to robię dobrze raz na 15 prób, ale cicho 😉
Gdy dojechaliśmy do Ronda Solidarności, serce nagle mi podskoczyło do gardła, ponieważ miałam już zrobione manewry i wyglądało na to, że wracamy. Musiałam całą siłą woli pohamować nagły napływ adrenaliny, powtarzając w myślach „skoncentruj się, nie spieprz, cicho bądź, jedź”, i tak przez całą drogę do Ośrodka sobie mamrotałam :) Ostatnie metry, zapory i cholerna górka – zawahałam się, czy ręczny zaciągać, czy zdać się na żywioł i albo się upierdolę w dół, albo się uda – nie zaciągnęłam, podjechałam, zaparkowałam, „gratuluję, wynik pozytywny, szerokiej drogi” – AAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!! Zdałam!!!!!!!!!!!!!!! 😀 I to przed czasem, egzamin trwał bowiem ok. 35 minut.

Ludzie! Mam prawo jazdy!!!!!!!!!! :)))))

Opublikowano Bez kategorii | 39 komentarzy

Aby nudno nie było

Złodziej dżentelmen nam się trafił na działce. Owszem, łomem załatwił okiennicę i okno, ale w środku zachowywał się wprost nienagannie. Kawkę sobie wypił, a w sumie to sześć kawek, kubeczki ustawił równiutko w zlewie do umycia, pewnie by i sam wymył, gdyby była odkręcona woda, a tak to tylko do spożycia miał, więc spaghetti jeszcze sobie zrobił, durszlakiem odcedził, kucharz jakiś… Nawet mój kisiel „Słodka chwila” wrąbał, radia posłuchał ambitnego, a co, na siku to chyba do lasu chodził, i to kulturalnie przez furtkę, w której zamek owszem, wyjebał, ale fachowo patyczkiem zastawił, żeby drzwi się nie otwierały, pewnie aby konkurencja (np. w postaci grasujących ostatnio wszędzie wokół dzików) nam nie wlazła… Garaż zwiedził, jednakże nic nie tknął, z ogrodu takoż, jedynie śpiwór przygarnął. Maniery miał, że niech skonam. Mogę mu tylko zarzucić, iż wyro zostawił rozwarte, peta upuścił na podłogę, a prądu nie wyłączył.

Always look on the bright side of life…

Opublikowano Bez kategorii | 22 komentarzy

Smutki

Odebrałam go od pani doktor. Był w pudełku, łepek i łapki miał schowane, jakby spał. Moje małe, na zawsze ciche stworzonko…

Leży w lesie pod mchem. Nad nim sosny, ptaki, niebo, wszystko takie intensywne, kipiące energią… A on tam w ziemi.

Smutno chować zwierzaka tak kochanego, bezbronnego i z którym się spędziło ponad połowę życia. Rozdzierająco smutno.

Opublikowano Bez kategorii | 16 komentarzy

Koń by się uśmiał

Jak doniósł portal naszemiasto.pl, na Niedzielę Palmową proboszcz jednej z poznańskich parafii postanowił zorganizować procesję. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że do roli osła wynajął… konia.

Koń dotarł na miejsce, ale gdy zorientował się, co jest (i będzie, przez niego) grane – oburzony zwiał kurcgalopkiem. Znaleziono go, biegającego po torowisku tramwajowym. Najwyraźniej bardzo mu się spieszyło i próbował wrócić do domu, omijając miejskie korki.
W artykule (KLIK) wspomniano, że nie wiadomo, kto w związku z zaistniałą sytuacją zagrał osła. Moim zdaniem jednak, jeśli okaże się, że brakuje proboszcza, to będzie wiadomo, kogo koń ustanowił na swego zastępcę w drodze na aktorski szczyt. Tudzież na oślą łączkę :)

Wesołych Świąt Wielkanocnych i oby żaden zając nie zrobił Was w jajo!

Opublikowano Bez kategorii | 29 komentarzy