Ponieważ życie nagle rozhulało mi się jak piłka na boisku – zostałam wzięta na to boisko szturmem i znienacka. Byłoby bardziej znienacka, gdyby Wyjątkowemu sprzedano bilet bez konieczności pokazywania mojego dowodu, niemniej i tak mu bardzo ładnie podziękowałam za sam fakt, że w ogóle wpadł na ten genialny pomysł
Mój pierwszy w życiu mecz na żywo rozpoczął się od przemieszczenia naszych pośladków w kierunku stadionu, w kolumnie kibiców i pseudokibiców – przy czym tych drugich reprezentowała bynajmniej nie garść karków z bejsbolami, jeno wuchta rodzin, samotnych bab i 3 tysięcy dzieciaków, jak również kibic, którego na tle innych wyróżniała koszulka. Koszulka niebieska, z logiem Lecha, wszystko cacy i nihil novi, gdyby nie to, że w miejscu, gdzie piłkarze mają naszyte nazwisko, widniało słowo „Szyjka”. Dostałam przy tym ataku śmiechu, bo to takie słodkie było, pan Szyjka idzie na mecz
Ale gdy weszłam na trybuny, wesołość ustąpiła miejsca entuzjastycznemu „woooowwww….”. Siedzieliśmy bardzo blisko murawy, więc widziałam wszyściutko, jednak najbardziej zafascynowali mnie prawdę mówiąc rdzenni kibice z dziada pradziada, których chóralnymi śpiewami dyrygowało dwóch kolesi bez koszulek, za to z bębnami. Obłęd! Hałas taki, że głowa mała, a że napędzali całą publiczność, to chwilę później sama darłam ryja i machałam szaleńczo szalikiem, pożyczonym od Wyjątkowego, niestety z pewną dozą ostrożności, albowiem dla niego to machanie dobiegało jakby z poziomu ziemi i musiałam uważać, żeby (trzymając ręce wyciągnięte na maxa ku górze) nie walnąć go w zęby. Uroki bycia z mężczyzną wzrostu 190cm 😉
Tak więc pierwsze kopnięcie piłki jakoś tak przegapiłam, w ogóle często nie widziałam, gdzie jest piłka i co się dzieje, jednak mecz zaprawdę i tak nie był wart mej uwagi. Ok, widziałam naszą kochaną drużynę, widziałam Lewego (mmm ;)) i innych, ale nuda to była na tyle koszmarna, że aż kocioł jął wyśpiewywać „Stary niedźwiedź mocno śpi” oraz „Ogórek, ogórek, ogórek zielony ma garniturek” w niezadowoleniu. Następnego dnia gazety niemieckie rozpisywały się, jak to Borussia została ładnie przyjęta w Poznaniu. Dobrze, że nie wiedzieli, co i w jakim kontekście wrzeszczeliśmy 😀
Nuda przejawiała się jednak również chwilowymi okresami ciszy na stadionie, którą przerywały na szczęście 1) ryki śmiesznej garsteczki kibiców gości, 2) ryki 3tysięcznej reprezentacji sektora dziecięcego. Wiecie, jakie to zabawne uczucie, gdy nagle z oddali dobiegają takie cienkie śmieszne głosiki, skandujące ogniście „Kolejoooooorz!!!”?
Ogólnie to nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, a wszystko było tak nowe i ekscytujące, że aż udzieliło mi się także i po meczu (zakończonym zresztą bezbramkowym remisem), w związku z czym w drodze powrotnej na każdych światłach miałam fazę na otwieranie okna w samochodzie i wykrzykiwanie do stojących obok aut lokalnych przyśpiewek dopingujących typu „W górę serca niech zwycięża Lech!”. Wyjątkowy patrzył na mnie z rosnącym zainteresowaniem, wyraźnie noszącym znamiona zadumy pt. „w co ja się u licha wpakowałem” oraz „szurnięta jak nic”, jednak uśmiechał się też pod nosem, więc niestety uznałam, że bankowo uważa mnie za uroczą i dalej jechałam z tym koksem. Ale ponieważ nie rzucił mnie po dziś dzień, to albo szybko zapomniał, albo po prostu postanowił, że już więcej na mecz nie pójdziemy. Cóż, jeśli to drugie, to się bardzo pomylił ten mój chłop, hie hie. Było zbyt cudownie