Lubię te noce, gdy można się wychylać przez okno i witać z radością każdy powiew wiatru. Myśleć, co dobrego zdarzyło się w życiu i co jeszcze cudownego może się stać. Bo przecież się stanie. Cały czas się dzieje – a gdy się nie dzieje, to i tak jestem pewna, iż będzie. Siedzi we mnie głębokie przeświadczenie, że swoje trzeba odcierpieć, odchorować. Nie da się pewnych rzeczy zrobić wbrew sobie – i nachalnie wbrew czasowi. On musi minąć, musi zakleić pęknięcia, musi dać oddech, musi nawet zaboleć. Potem zaś obdarzyć mnie wewnętrznym pogodzeniem, uwolnić, pozwolić uwierzyć, że jest dobrze. Myśl tak szczerze szczęśliwa zawsze przywieje coś, czego się za nic nie spodziewam – a co nagle zmieni wszystko.
Niektórzy mówią, że nie należy się skarżyć, okazywać zniechęcenia, żalu, przygniatających emocji, ponieważ przyciągają one coraz trudniejsze sytuacje. Jednak nie wyobrażam sobie, jak tu być prawdziwie sobą, nie przeżywszy kompletnego smutku. Nie można rozumieć świata bez zrozumienia, że złe rzeczy po prostu się przydarzają. Może jest w tym jakaś głęboka filozofia, może nie. Ja wolę interpretować przykre sprawy całkiem pospolicie, jako przeszkody, które, pokonane, coraz bardziej mnie umacniają. Wiem doskonale, że jestem w stanie na nie spojrzeć w ten sposób dopiero kiedy mijają, odchodzą w dal, zostawiając tylko poczucie niewiarygodnej siły – lecz nawet będąc w ich epicentrum, nadal wierzę, gdzieś pod powiekami i warstwami nabłonka, w kącikach ust nawet wiem, że to się tak nie skończy. Bolało, boli, będzie boleć – ale ileż piękna pomiędzy tym wszystkim.
Niczego nie żałuję. Żadnego błędu, gdyż nic nie jest błędem, jeśli w jakiś sposób mnie buduje. A ja jestem całym zlepkiem cegiełek.