Do centrum handlowego, w którym kiedyś pracowałam, teraz przemknęłam cichcem, ze spuszczonymi oczami i udając, że to nie ja i fokle mnie tam nie ma. Wleciałam do sklepu pełnego zadbanych, ślicznych kobiet, czując się bez tuszu na rzęsach jak ostatnia pokraka. Ale… chcesz być piękna, musisz cierpieć, prawda? Otóż zatem…
Kiedy pani doktor powiedziała, że potrzebujemy około godziny, pomyślałam, że zwariowała. Godzinę?? Po kiego…?
He he.
Koczowałam tam – uwaga – 1 godzinę 45 min. Tyle bowiem czasu zajęło mi badanie oraz nauka wkładania. Wkładania soczewek kontaktowych do oka 😀
Luuudu, nie wiedziałam, że to będzie takie trudne! Siedziałam tam i siedziałam, usiłując wpakować sobie to-to do gałki, która kompletnie ześwirowała, mrugała i łzawiła obficie, i ni cholery nie chciała współpracować, podobnie jak pocące się dłonie i generalnie całe ciało, gwałtownie protestujące przeciwko jakiejkolwiek ingerencji. Doświadczyłam nawet chwili załamki oraz chęci panicznej a krzykliwej dezercji – i wtedy w końcu wlazło. Pokręciłam wzrokiem zgodnie z instrukcją, zamknęłam powiekę, popukałam delikatnie, po czym pierwsze, ostrożne i czujne otwarcie oka skwitowałam z uniesieniem słowami: OJEJ! Świat!
A po chwili smutna prawda – trzeba było jeszcze włożyć soczewkę do drugiego oka…
Poszło trochę szybciej, ujawniając znów szczęście na pysku, aż do kolejnego kopa w ciemię, czyli nakazu: „Zdejmujemy!”
Tu już nie miałam możliwości odwrotu, albowiem jedyną alternatywą było pozostanie z ciałem obcym na oku i po paru dniach oślepnięcie lub operacja z narkozą, więc generalnie kaszana – na szczęście okazało się to dużo łatwiejsze, chociaż pani doktor zdecydowanie nie spodobała się moja metoda, czyli dłubanie tak długo, aż samo wypełznie 😀 Ale jak tu takie maleństwo chwycić, gdy ręce mokre i trzęsące ze zdenerwowania? No przecież że nijak 😉
Ostatnie wsunięcie odbyło się już bezproblemowo, widocznie tak zmordowałam ślipię, że przestało się buntować i z rezygnacją przyjęło moje fanaberie. Wyszłam zatem z gabinetu i… zatoczyłam się jak żul na peronie. Jakże wszystko inaczej wyglądało! Nie umiem nawet stwierdzić, na czym ta inność polegała, ale po prostu nie wiedziałam, gdzie idę, stawiałam kroki tak niepewne, jakbym się uczyła chodzić po linie, wszystko jakoś blisko, wyraźnie z każdej strony, a moja twarz… Boże, dopiero wtedy sobie uświadomiłam, iż nie widziałam się w pełnej ostrości bez okularów właściwie pół życia!
Gapiłam się w lustro ze szczerym uśmiechem po całej gębie i błogosławiłam twórcę tego cudownego wynalazku. Kiedy dostałam rachunek, błogosławiłam go już ciut mniej, ale i tak błogosławiłam, nawet mimo łysości na rzęsach. A dzisiaj, w pełnym makijażu, błogosławię po trzykroć, trzepnęłam sobie już foty dla potomności i się delektuję swoją twarzą niczym umysłowo chora. Tak więc, kochani, życie jest piękne, świat jest piękny i ja też jestem czasami piękna 😀