Gdy przeglądam kobiece pisma, a w szczególności rubrykę obnażającą tajemnice alkowy, zastanawiam się zawsze, z jakiej planety mnie porwano. Chyba z Marsa i tak naprawdę powinnam być facetem, co by tłumaczyło, dlaczego nic z tej paplaniny nie rozumiem. Skąd u licha pochodzi odwieczna teoria, że mężczyznom zawsze się chce seksu, a nam nie i trzeba się z nami cackać jak z jajkiem? Jakieś przygotowania, pieszczoty, wyliczenia, że 20 minut przed to absolutne minimum; jakieś masaże erotyczne, świeczki, długie gorące kąpiele w pianie; jakieś róże na łóżku i inne pierdoły… Matko kochana, po 20 minutach masażu to ja bym raczej spała jak dziecko niż tryskała pożądaniem, róże w nadmiarze by mi zakręciły w nosie, a kąpiel sprawiła, iż miałabym ochotę wyskoczyć z łazienki, by choć trochę się ochłodzić i zaczerpnąć powietrza!
Nie żebym marudziła, absolutnie nie, przyjmę z radością powyższe i inne przejawy uczuć, lecz, na litość, nie wymagam codziennych zachodów i podchodów, by się zwyczajnie pobzykać! Zwłaszcza że W OGÓLE nie potrzebuję gry wstępnej. (Chyba że by podpiąć pod nią erotyczne pogawędki, ale w tym wypadku miałabym gry wstępne także z kobietami, więc jednak raczej odpada.) Jedynym warunkiem koniecznym, by do czegokolwiek doszło, jest pożądanie. Muszę pożądać i muszę się czuć pożądana – a to drugie występuje głównie wtedy, gdy mój facet mnie bierze tak jak stoję, najlepiej tuż po wejściu do domu, nawet bez słowa, po prostu rzuca na wyro i już.
Być może fetysz jakiś mój kolejny czy coś złamanego w psychice, wolę się nie doszukiwać głębszego sensu ani przyczyn – po co, skoro tak naprawdę powinnam być ucieleśnieniem marzeń każdego mężczyzny, prawda?
No i właśnie wcale nie wiem, czy jestem. Abstrahując od wszelkich innych uwarunkowań, wydaje mi się, że panowie są już tak sponiewierani przez te głupawe poradniki i mimowolnie pchające się w ręce analizy „błędów” łóżkowych i „męskich grzechów głównych podczas seksu z ukochaną”, że w swych staraniach, by zapewnić te cholerne 20 minut żmudnego rozpalania naszych skostniałych (wg pismaków) trzewi, zapominają kompletnie, czym jest prawdziwy szalony seks. Co gorsze, niestety coraz rzadziej inicjują cokolwiek, z obawy, że kobieta nie będzie w nastroju, będzie zmęczona, będzie zła, itd., itp. Bo co? Jeśli wszystko się układa, to dlaczego miałaby nie mieć nastroju i być zła? Powiem Wam, dlaczego. Ponieważ jej facet to nie samiec, tylko jakaś sierota, w którą zmieniły go bombardujące zewsząd „dobre” rady. Też nie miałabym ochoty, gdyby mój chłopak zachowywał się jak… baba. Romantyczna i czuła do zrzygania – całkiem jak zalecają gazety.
A że znam trochę pań, którym takowy stan rzeczy również przeszkadza, śmiem po raz kolejny wysnuć odkrywczą teorię, że po prostu kobiety lubią seks – tylko że SEKS przez wielkie S! Lubią czuć się chciane do szpiku kości, lubią, gdy ich mężczyzna się na nie rzuca, zdziera ubrania i chwyta za tyłek, do cholery! Tak, to prymitywne i dzikie, ale czy od razu zaprzecza uczuciom? Owszem, fajnie jest czasem się pokochać w poczuciu jedności, wiecznej miłości i szczęścia, jednak ileż więcej emocji daje taki nagły spontaniczny wybuch i trzęsienie ziemi! Osobiście zdecydowanie preferuję szybkie, szalone i intensywne doznania. Piętnaście minut i po krzyku, a nie gimnastyka godzinna, po której nie czuję już żadnej części ciała, łącznie ze strategiczną.
Tak więc niechaj puentą będzie, co następuje:
Precz konwenansom, precz stereotypom! Na podłodze, pralce czy parapecie, bez zbędnego dumania nad techniką, z pewną nutką egoizmu i przede wszystkim z prawdziwą namiętnością – kochajmy się!