Chwilowy zew natury, czyli rozmyślania o wpływie seksu w toalecie na sprawność autopilota, przerywa ten sam ponętny głos, informujący, że za oknem -38 stopni Celsjusza i że docieramy do celu. Cudownie jest być czasem sprowadzonym na ziemię… Lądujemy, wysiadamy, podjeżdża autobus, pakujemy się do środka i jedziemy. I jedziemy. I jedziemy… Chyba z 10 minut tak sobie jeździmy, oglądając wstydliwe zakamarki lotniska, np. kontenery na śmieci. W końcu jesteśmy. Pamiętam, żeby nie wychodzić pierwsza, bo idzie się za tłumem; tłum niestety też o tym pamięta i nagle wszyscy się rozmywają za nami. Eeee… To tego. Chyba gdzieś będzie nasz bagaż? Idziemy w kierunku baggage claim, ale tam coś dziwnego jest, jakby wyjście, głupiejemy ostatecznie i dochodzimy do wniosku, że baggage claim to coś innego niż odbiór bagażu (przypominam, że leciałyśmy samolotem ze ŚMIGŁEM, to bardzo naciska na dekiel). Z kolei w drugą stronę kontrola, też średnio. No niestety. Nadeszła godzina wstydu. Dzwonimy do Nive – zgubione żeśmy, dokąd iść? Nive przewraca się ze śmiechu, instruuje, że do kontroli i po bagaż. No to kontrola. Fajosko, i gdzie jest bagaż?
I się zaczyna. Ludzie, na pomoc, to lotnisko jest ogromne. Pełno sklepów, pełno gate’ów, pełno pasażerów, pełno wszystkiego, tylko nie naszego bagażu. Latamy po całości jak kot z pęcherzem, wszędzie ausgang/exit, z nerwów chce nam się beczeć, mam wizję, że nasze nieodebrane bagaże odlatują właśnie do Sikoku i my też tak zaraz sikniemy pod siebie z rozpaczy, w końcu pytamy się pana, gdzie bagaż, ale tak pytamy bardzo naokoło, żeby ominąć sformułowanie „baggage claim”, które mogłoby być mylące (wciąż pamiętamy o ŚMIGLE). Pan rozjaśnia się jak księżyc w pełni zrozumienia i kwituje: „Oh, baggage claim?”, i macha, że o tam, trzeba wyjść. Wciąż tkwimy w zgłupieniu i nie do końca pewne, czy zrozumiał, o co nam chodzi, idziemy do wyjścia, ale to wygląda jak wyjście na amen i boimy się, że już nie wrócimy w ogóle donikąd i zostaniemy w tej Niemcowni tak jak stoimy, z jedną parą gaci, nawet bez tuszu do rzęs. Znów się pytamy, inny pan nam tak samo pokazuje, że do wyjścia i potem do bramki. Nie ma żadnej bramki, za wyjściem jest kupa ludzi do odprawy. Pytamy jeszcze innego pana, mówi, że za wyjściem będzie znów kontrola i wtedy dalej jest bagaż. Ryzykujemy, wyłazimy i jest kontrola. I baggage claim ;D Ogromny zresztą i całkowicie pusty, co znowu wydaje nam się podejrzane, ale teraz już się nie ruszamy, ponieważ na ekraniku wyświetla się lot z Poznania. Czekamy, w tym samym czasie Nive też czeka i jej nasz lot całkiem znika z ekranu, więc przerażona pisze, gdzie my, co się dzieje…
A my wydobywamy z siebie nagły okrzyk triumfu – są! Bagaże! Pierdolić, że nawet nie wiemy, dokąd potem iść, ważne, że są bagaże, chwytamy je i w te pędy pryskamy, zanim dogoni nas jakiś piesek, bo w mojej walizce wiozę całkiem sporo kiełbachy…
I wreszcie toniemy w objęciach Nive i jej Przybocznego, którzy przybyli po nas autem, auto zostawili na parkingu, a parking… zgubili 😀
Wiecie, do tej pory nie mam pojęcia, jak ostatecznie to auto znaleźliśmy. W każdym razie gdyby mi ktoś wcześniej zwizualizował całą imprezę, to bym paraliżu prędzej dostała niż wybrała ten lot. Ale po powrocie sprawdziłam – Frankfurt ma ósme co do wielkości lotnisko na świecie. Czuję się więc całkowicie usprawiedliwiona