Kocham podróżować. Choćby dla samej przyjemności w trakcie przemieszczania się z miejsca na miejsce. Oczywiście w sensie, że przyjemnością jest to przemieszczanie, nie że jakaś wybitna dodatkowa przyjemność (choć przydałaby się). Prym nieustannie wiedzie latanie samolotem. A raczej – wiodło, gdyż nie wiem, jak prędko teraz zachce mi się wsiąść do latającego stwora, choćby i krewetki podawali.
Godzina 6 rano, na Ławicy cisza kompletna, nie licząc chrapania bezdomnego, który leży sobie na ławeczce i nawet ma bagaż. Niezły kamuflaż. My staramy się ukryć tylko przerażenie. Na dworze ciemno, -12 stopni Celsjusza, piździ w trzy dupy, śnieg zalega, na dobitkę lecimy do Frankfurtu, który dzień wcześniej był zamknięty na cztery spusty, i nawzajem się nakręcamy. Pociesza nas tylko, że to LOT. Wszak nie byle co. Tak myślimy…
Już po odprawie siedzimy sobie i spode łba oglądamy jakże optymistyczne TVN24, ukazujące liczne wypadki, dachowania, rozwalone cysterny i inne milusie takie. Moje zatoki wypełnia katar oraz głębokie przeczucie nadchodzącej klęski. Zaczynam się już żegnać mentalnie z blogiem, z Wami (czuliście?), z rodziną, o żółwiu zapominam, ale on i tak śpi…
… 20 minut opóźnienia. Złe sygnały się mnożą, poważnie robimy pod siebie ze strachu, jednak w końcu zabierają nas do – he he – samolotu. O ile to można nazwać samolotem, a nie jakąś szyderczą popierdółką. Już przy samym otwarciu drzwiczek zapowiedź katastrofy – odpada barierka przy schodach. Wyjątkowo niedługa konsternacja poświadcza, że nie jest to sytuacja jednorazowa, ktoś szybko wtyka drąg na miejsce i wchodzimy. W środku nie lepiej – po dwa miejsca z każdej strony, krótkie to jakieś, no i siadamy koło… śmigła.
Tak. Śmigła. Kurwa no, śmigła. Samolot ma śmigło na wierzchu. Żebyście to dokładniej zrozumieli: MA. ŚMIGŁO. NA. WIERZCHU.
Nie, naprawdę, fantastyczny samolot. Kiedy kołujemy, jest trochę głośno. Kiedy przyspieszamy do startu, jest bardzo głośno. A kiedy startujemy, pragnę wyskoczyć, choć to zwykle mój ukochany punkt programu. W uszach boleść od wściekłego wycia, na wszelki wypadek nie odchylam kadłuba od fotela, bo jakoś mi lżej, gdy nie widzę tego śmigiełka, jednak paradoksalnie znacznie gorzej nam się robi, gdy piloci zmieniają parametry i nagle huk łagodnieje. Mamy wówczas wrażenie, że dzieje się coś strasznego, silniki poszły, upiorne śmigło niechybnie zaraz odpadnie, rozpłata nas na kawałki, łby pourywa i odleci w dal, a my w dół. Jedyna pociecha, że NA PEWNO ktoś nasz upadek usłyszy, choćbyśmy i do wnętrza Ziemi trafili… W takich momentach jednak zerkam, żeby się upewnić, czy jeszcze wszystko mamy, czy już mam włączać telefon, by przypomnieć rodzicom, że chcę być po śmierci spalona (za co w tym przypadku nawet by raczej nie trzeba płacić). I tak sobie lecimy, w turbulencjach zaciskając ręce na fotelu, chociaż nie wiem zupełnie, na jakiej zasadzie miałoby to nam w razie czego pomóc. Koszmar w pewnym stopniu niweluje jedynie darmowa kanapka, herbata oraz bardzo ponętny głos pilota…
c.d.n.