Odzwierciedlenie rzeczywistości

Wiedzieliście, że w Polsce istnieje miejscowość o wdzięcznej nazwie „Moszna”? Zamek tam nawet mają, i to całkiem ładny. Trzeba tylko uważać z odmianą słowa, bo choć na pierwszy rzut oka, wydawałoby się, wiadomo, co autor miał na myśli, to na szczęście Zamek jest w Mosznej, nie w Mosznie. Swoją drogą ktoś się wykazał bystrością umysłu, zamek w mosznie rzeczywiście zbyt boleśnie by się kojarzył. Ale co Moszna, to moszna.

Z dalszych nazw pogodnych a sympatycznych – na pewnym portalu, oferującym kupony rabatowe, ostatnio ogłosił się warszawski salon depilacji. I ten salon zwie się „Po futrze” 😀 Przyznaję, pomysł bezbłędny. W końcu idzie się tam z futrem, wychodzi bez, a i idea przyświeca chwalebna – ekologia w pełni…

W Krakowie z kolei, podczas ostatniego pobytu odkryłam pub-restaurację, noszący miano „Piwnica Pod Złotą Pipą”. Tak mi się nie chciało wierzyć, iż w centrum miasta ktoś nazwałby knajpę wulgarnie, że aż sobie sprawdziłam, czy może pipa to jakieś analogiczne słowo do staropolskiego kutasika – dzięki czemu znalazłam znacznie więcej odnośników, zresztą całkiem globalnych. I tak nasza miła, dobrze znana pipa to np. tradycyjny chiński instrument szarpany; Pipa pipa jest rozsławionym przez film „Lejdis” płazem z gatunku grzbietorodnych, wykonującym w trakcie rozrodu salto; natomiast w języku hiszpańskim pipa stanowi slangowe określenie dobrej zabawy. I owo ostatnie znaczenie pasowałoby mi najbardziej – zwłaszcza że na stronie rzeczonego pubu widnieje informacja, iż „przytulne loże sprzyjają przełamywaniu wszelkich lodów” – gdyby nie to, że ostatecznie dokopałam się do słownika, wg którego pipą nazywamy cienką rurkę z kranem, przez którą wylewa się piwo z beczki.

I znów nie ma sprawiedliwości. Jedna moszna, wiele pip i to bez futra. W dodatku wszystko rozstrzelone po świecie. Życie.

Opublikowano Bez kategorii | 28 komentarzy

Dzieje się

To tak:

Po pierwsze strasznie mi się chce seksu, co nie jest może nowiną, globalnie ujmując moje życie, jednak w aspekcie miesięcznym zdecydowanie stanowi duży postęp, albowiem ostatnio całkowicie, ale to kompletnie o tym nawet nie myślałam, co dla mnie samej było dużym szokiem. Za to teraz pierwszy raz od dawna czuję się piękna, pociągająca, błyskotliwa i mam ochotę się głupawo uśmiechać do siebie, do swojego pięknego telefonu, do swojego pięknego komputera, do swojego pięknego biustonosza, do swojego pięknego wazonu i diabli wiedzą do czego pięknego jeszcze, niczym Bridget Jones na halunach :)

Po drugie dziś, jako świeży i zielony wciąż dość koordynator zanotowałam swój pierwszy sukces negocjacyjny. Zupełnie mimo woli przyjęłam pozę obrażonego klienta – której to pozy zresztą tak często byłam ofiarą podczas pracy w telefonii – i o ile na mnie nie robiło to nigdy wrażenia, tak na dostawcach, wyraźnie nieprzyzwyczajonych do olewactwa stosowanego ze strony logistyków, udało się bez pudła! Widocznie nikt ich nie szkolił w zakresie opierania się psychomanipulacjom 😉 I choć właściwie wcale nie miałam na celu takiego obrotu spraw, to wyszło całkiem doskonale, a że zrobiłam to niezamierzenie… Przecież nikt nie musi o tym wiedzieć, prawda? :)

Po trzecie – kocham jeździć samochodem :) A najbardziej lubię ruszać na światłach równo z innymi samochodami, rajuu jakie to fantastyczne uczucie, kiedy eLka nie jest mułem! Obawiam się, że będę piratem drogowym, to takie podniecające 😉

Po czwarte czytam książkę o – uważajcie – cząstkach elementarnych materii 😀 I wbrew pozorom fakt, że nie kto inny, jeno ja, zachwycił się FIZYKĄ, wcale nie jest największym wariactwem, o jakim świat słyszał. Ale o tym z pewnością będzie jeszcze notka.

Po piąte 1 grudnia lecę do Niemiec. LOTem! Uprzedzając pytania – nie, nie do mężczyzny ;P Niemniej towarzystwo będzie wyborne, więc już tupię nóżkami i kompletuję ciuszki na imprezy oraz przygotowuję się mentalnie na wielkie procentowe oblewanie, a oblewać jest co, albowiem

Wreszcie po szóste – klękajcie narody! Właśnie dziś, w ten ponury, deszczowy i smętny dzień 22 listopada 2010 ja, Czerwona, zostałam dumną i pełnoprawną właścicielką mieszkania! MIESZKANIA!!!!!!!! I nieistotne, że wprowadzę się tam może za parę lat. Najważniejsze, że po prostu je mam, jest moje, moje własne i ta świadomość po prostu zapiera mi dech w piersiach!

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy

Czaisz?

Idę ci ja w biały dzień po osiedlu, wchodzę na pasy przecinające osiedlową uliczkę i co na jej środku widzę?

CZAJNIK.

Nie auto, nie ramę od roweru, nie piłkę, nawet nie skarpetę czy gumiaka. Nie. Czajnik widzę jak byk. I on tam jest naprawdę, żeby nie było, że omamy mam czy zawiana jestem. Po prostu centralnie na jezdni stoi czajnik.
No czajnik se stoi i co.

No nic. Tylko zwyczajnie czasem dobrze jest się zdziwić :)

Opublikowano Bez kategorii | 43 komentarzy

Ukryte pragnienia

…każdy sen można jakoś zinterpretować…

Ojcu memu śniło się, że do domku na działce podszedł niedźwiadek. Tata zbliżył się więc cichcem, a potem chciał mu znienacka huknąć w mordkę: „a pójdziesz ty, won!” i odgonić kijem. Że jednak umysł w chwilach dziejowych lubi płatać figle, tatko nie mógł z siebie wydobyć głosu, męcząc się zarówno we śnie, jak i na jawie, co objawiło się tym, że na cały regulator wypluwał z siebie tylko pierwszą sylabę słowa „pójdziesz”. Leżąca obok mama została więc obudzona rozpaczliwym „Pó! Pó! Pó!”, przez co zakrztusiła się ze śmiechu tak, że nie była w stanie ratować biednego ojczulka, za co omal nie spotkała jej kara – tata bowiem we śnie był już na etapie machania kijem, a w rzeczywistości zrobił analogiczny nagły wyrzut ręki, w kierunku matuli właśnie. Na szczęście mimo łez radości okazała przytomność umysłu na tyle, by zrobić unik. Inaczej niechybnie dostałaby w zęby.
I wyszło szydło z worka.

Ja z kolei w odmętach snu zabawiłam się w szalonego naukowca i z triumfem oznajmiałam wszem wobec, iż odkryłam element diagnostyczny cukrzycy. Elementem tym zaś był fakt, że po pacjentach biegały w te i wewte… białe myszy. (Zaiste, przełom w nauce.) Nie jestem pewna, czy chciałabym, by biegające zwierzęta zawsze stanowiły objaw, zwłaszcza gdyby każde zwierzę było przypisane do konkretnej choroby – taki biegający po mnie słoń może i by pomógł lekarzowi odkryć przyczynę mej choroby, ale z mojego punktu widzenia byłoby to np. całkiem bezcelowe, skoro i tak zostałaby ze mnie wtulona w glebę mokra plama – lecz kto wie, może mnie jeszcze ktoś nagrodzi Noblem…

Jednak to wszystko nic. Przed pierwszą jazdą autem kompletnie oszalałam z nerwów, więc motyw przewodni zgoła zmienił charakter z badawczego na rozrywkowy. Innymi słowy przyśnił mi się najpierw ekshibicjonista w autobusie, który zakładał sobie na penis prezerwatywę, co niestety bardziej mnie jakoś zdegustowało i zbulwersowało, niż podjarało – jakże to, żeby ktoś, kto się z natury rzeczy obnaża, nagle coś na siebie ZAKŁADAŁ, no nie – a potem, że uprawiałam seks z – uwaga – REKINEM. Co mi się z kolei podobało (!). Na szczęście ten seks polegał jedynie na głaskaniu ryby po płetwie, ale każdy wiedział, o co loto. Żeby było śmieszniej, po wszystkim rekin wziął i padł. Nawet sobie wtedy przypomniałam wszystkie elementy pierwszej pomocy, jednak zanim zdążyło mnie szurnąć na tyle, by tę pamięć wykorzystać, się obudziłam.
Nie no, wypas. Mam zastrzeżenia do prawie nagich mężczyzn w autobusach, za to seks z rekinem nie stanowi dla mnie żadnego problemu.

…każdy sen można jakoś zinterpretować. Jednak nie każdy interpretować należy.

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy

(Nie)naturalne rozterki

Cierpię na swego rodzaju dysonans urodowy. Sama już nie ogarniam, co modne, a co passe, a z różnych stron bombardowana jestem kompletnie sprzecznymi opiniami, do tego opinie te zmieniają się jak w kalejdoskopie również u tych, którzy owe wyrażają, i cholera nie wiem.

No bo malować się czy nie?

Z jednej strony zachwycają mnie kobietki, które są „zrobione” – oczy, usta, policzki etc. – zwłaszcza że kurde ja sobie nawet porządnie kreski na powiece nie maznę. Tylko czego wymagać od osoby, która przy ostrzeniu kredki zmniejsza ją niemal do połowy, gdyż nie wie, że to gówno takie miękkie i się zwykłym ostrzytkiem nie naostrzy, haha. I jak tu nie popaść w doła, widząc niektóre laski z rzęsami do sufitu, co im smocky eye bije na kilometr i nadal dostrzegam ich twarz, w dodatku używają 7859275 kosmetyków, a i tak make-up zajmuje im niecałe 10 minut do cholery. Mi by zajęło sryliard godzin, a na koniec owo smocky eye by całe eye zadymiło tak, że koniec świata, oka także, nie mówiąc w ogóle o efekcie innym od wyglądu klauna.

Wobec czego robię sobie bardzo słaby makijaż, który jednak mi się wydaje walący po gałach, bo oczywiście oglądam go z bliska i to jeszcze w łagodnym, sprzyjającym świetle. Zazwyczaj bardzo mi się ów podoba, jednak gdy idę potem do kibla w jakimkolwiek publicznym miejscu, wystarczy, że jest przerost jarzeniówek i od razu czuję, że moje rzęsy są wielką ściemą, cienia nie posiadam, co najwyżej ten naturalny pod oczami, korektora zapomniałam dać w siedemnastu tysiącach miejsc, a podkład chyba powietrzem namalowałam. Przy perfekcyjnie dopracowanych współpracownicach czuję się wówczas raczej jak plazma lub rozmemłana i łysa przyjaciółka wesołego diabła. Zdecydowanie nie jak kobieta sukcesu.

Jest jednakowoż druga strona medalu. Czyli panie, które się wcale nie malują, za źródło takiego postępowania mając swoisty znak firmowy, brak motywacji, ideologię tudzież mimowolne poddaństwo męskiej dominacji (objawiającej się sprzeciwem przy jakiejkolwiek próbie upiększenia, bo jeszcze się innemu samcowi spodoba i co – tak, znam i takie przypadki). Przy nich z kolei mam wrażenie, że jestem wysmarowana jak dziwka i przynoszę wstyd naturalnemu pięknu, i w głowę zachodzę, jakim cudem w ogóle kiedykolwiek się kochałam o poranku bez tapety, skoro wyglądam wtedy kompletnie inaczej, wcale niekoniecznie fajniej. Nigdy nie wiem, czy facetom to przeszkadza, czy w ogóle zauważają zmianę, niemniej ja zauważam i źle mi z tym (już po seksie oczywiście, no ale). Kiedy to sobie uświadamiam, głupio mi wówczas, i znów łyso, i jakoś tak niewyraźnie, że one (te „nagie twarze”) mogą, a ja nie. No bo ja nie mogę żyć bez tuszu do rzęs, niestety. A i nawet tusz sam nie wystarcza, musi być też puder do zmatowienia, dodatkowo jasny cień do powiek, jak mam gorszy nastrój, to ciemniejszy, i dopiero wówczas widzę w sobie głębię spojrzenia (póki oczywiście nie spotkam się z babkami z pierwszej części notki). Jeno nadal siedzi we mnie pragnienie, żeby się takimi duperelami nie zajmować, albowiem liczy się tylko wrodzona uroda. Której – w domyśle – najwyraźniej nie posiadam, skoro się maluję. Tylko że gdybym się nawet przestała malować, to chyba nie przyszłoby mi to nigdy z takim luzem, jak tym, które się naprawdę WCALE nie malują. Tak właśnie jest – raz spróbujesz i już nie chcesz przestać, nic już nie jest takie, jak przedtem, a poza tym już nikt by cię bez makijażu na ulicy nie poznał. Ewentualnie z radością obgadał, jak to ci się zbrzydło.

I co tu ze sobą zrobić, kiedy tak źle, tak niedobrze…?

No cóż, spróbowałam raz wyjść z domu nieumalowana. Chciałam tylko cichcem przemknąć do śmietnika – tymczasem po drodze spotkałam tłum sąsiadów i kilku z dawna niewidzianych kumpli.
To nie na moje nerwy. Już wolę dysonans.

PS. Przy okazji dementuję pogłoski, jakoby kobiety malowały się, żeby się podobać facetom. Kobiety malują się, żeby się podobać sobie – co jednak niestety również nie jest napawającym dumą wyjaśnieniem.

Opublikowano Bez kategorii | 54 komentarzy

Co w trawie piszczy

Powoli, powoli rozjaśnia mi się w głowie i nerwy coraz częściej odwiedzają kąt. Nie żebym to ogarniała, tak dobrze nie ma 😉 Ale opiekuje się mną babka, którą awansowano z mojego stanowiska na zupełnie inne, i razem wyjemy z histerycznego śmiechu, ponieważ żadna z nas nic ze swych obowiązków nie kuma, i o ile ja znajduję się jeszcze w tej miłej sytuacji, że mam się od kogo uczyć, o tyle ona niestety jest takowej pomocy całkiem pozbawiona. A to przecież takie zabawne, czyż nie? 😉 Chwilami mamy ochotę turlać się dosłownie po podłodze w jakimś paralitycznym ataku wesołości, który, jak by nie patrzeć, ogólnie stoi w sprzeczności z faktycznym stanem rzeczy, jeno nie możemy się opanować. Ta kobieta ma tak niesamowite poczucie humoru, że nawet gdy człowiekowi chce się tylko walić kułakami w ciemię oraz wczołgać pod biurko w rozpaczy, wystarczy jedno jej hasełko i już każdy podryguje z radości. Na szczęście mi też się to udziela, a ona, jak twierdzi, lubi moje towarzystwo, m.in. właśnie dlatego, że tak dobrze ją rozumiem. Któż wszak lepiej pojmie ciemnego niczym tabaka w rogu, jeśli nie inny ociemniały, prawda?

Jazdy gdzieś tam wciskam, chociaż przewracam się ze zmęczenia. W środę była tragedia, pierwszy raz po ciemku, nie trafiałam w pasy, znaków nie widziałam, dno totalne. Dzisiaj za to jeździło mi się super, a ćwiczyłam – uwaga – łuk ;D No dobra, wpierdoliłam się dwa razy w słupki, ale to tam mniejsza 😉

I tyle. Właściwie to wokół niczego innego ostatnio moje życie się nie obraca. Są dwie wersje strategicznych punktów programu: praca-flak-opad członków-sen tudzież praca-flak-jazda-opad członków-sen. Po takim maratonie normalnie zeza dostaję, ale za to wszyscy w robótce mnie karmią, gdyż postawili sobie za punkt honoru, że mnie utuczą, w ramach tradycji, zgodnie z którą każdy pracownik tam musi przytyć. Poza tym mam telefon służbowy :) Wprawdzie bywa na razie istną zakałą, bo ludzie dzwonią z różnymi pytaniami, których oczywiście nie jarzę i na które odpowiadam na chybił-trafił, jednakże mam na nim spory limit, zatem nic tylko korzystać. Żebym tak jeszcze znalazła na owo korzystanie czas, to byłoby świetnie 😉

No i na koniec – przypomniało mi się, że w sumie musiałabym się też przepisać do nowego lekarza. W telefonii wszyscy mieli zwis na zwolnienia lekarskie i nigdy żadnego nie pokazałam, lecz tutaj pewnie będzie zgoła inaczej, a to mogłoby na dzień dzisiejszy stanowić pewien problem, zważywszy, że moim lekarzem rodzinnym jest wciąż… pediatra 😀

Opublikowano Bez kategorii | 44 komentarzy

Demony

Zupełnie zapomniałam, jakim koszmarem jest szukanie nowej pracy. Bezrobocie to najbardziej depresyjne miejsce na świecie. Niby urzędnicy są mili, ale ich mina nie pozostawia złudzeń – takich jak ty jest tam tysiące. Wszyscy z tą samą nadzieją, która za chwilę będzie musiała się wypalić. Bo w PUPie mają cię głęboko w…

Zarejestrowałam się tam z nadzieją nie na pracę, bynajmniej, bardziej może na jakiś kurs. Tyle trąbią ciągle o przekwalifikowywaniu się, nauce czegoś nowego, zatem myślałam… Buhaha. Kursy są, a jakże, ale a) właśnie się skończyły, b) są tylko doszkalające, a nie szkolące. Innymi słowy nie mając w swoim CV choćby słówka o doświadczeniu w danej branży, nie masz co liczyć na pomoc. Nie no, luz, można jeszcze napisać podanie o kurs indywidualny, ale trzeba go, cytuję, „dobrze uzasadnić”. Myślicie, że gdy zapytają „dlaczego chce pani uczyć się właśnie tego?”, odpowiedź typu „bo chcę to umieć” będzie wystarczającym argumentem? Czy może dorzucić, że moja prababcia się tym zajmowała i zew krwi mnie pcha?
Słowem – sranie w banie. Jednakże kiedy w zeszły piątek wracałam właśnie z wielkiej mocy spotkania z pośrednikiem, na którym w ramach oferty pracy zaproponowano mi telemarketing (zabawne), odebrałam telefon. I ten telefon sprawił, że ostatni tydzień nie był tygodniem. On był rokiem…

Otóż, kochani moi, zostałam koordynatorem ds. logistyki. Nie mogę z przyczyn oczywistych napisać, czego logistyki, ale brzmi dumnie, co nie? 😉 W praktyce wygląda trochę mniej dumnie, za to w chuj stresująco, że się tak wyrażę. I tu muszę przeredagować nieco myśl z początku, a zatem: zupełnie zapomniałam, jakim koszmarem jest… znalezienie nowej pracy. I pierwsze dni w niej…
Mam nadzieję, że nie uważacie mnie za ułomną, ja osobiście uważam się za wyjątkowo ułomną, niemniej po pracy w telefonii sądziłam, że przetrwam wszystko. Ale chyba zapadłam na jakąś psychozę maniakalno-depresyjną, bo kurwa siedzę w tym nowym miejscu jak na szpilkach. Nic nie rozumiem, co do mnie mówią, nie umiem, boję się tych ludzi, chociaż są sympatyczni, boję się, że nie dam sobie rady…
Tak, wiem. Wiem, że mam coś mocno z głową, wszak nie istnieje chyba na świecie człowiek, który w nowym miejscu wiedziałby wszystko i czuł jak u siebie, zwłaszcza gdy znów zmienia branżę, ale u mnie to już na panikę zakrawa i zaczynam się poważnie obawiać, że po latach radzenia sobie ze stresem bez wspomagaczy teraz zacznę czegoś konkretnie nadużywać. No paraliż totalny i sraczka w mózgu, kiedy tam idę. Jezu.

Muszę uwierzyć, że ogarnę, no…  Przypominam sobie, jak zaczynając w telefonach przez pierwsze dwa miesiące z nerwów codziennie śniły mi się umowy i klienci, a jednak rok później byłam już kierownikiem. Tylko nie mam pojęcia, jak mam wytrzymać znowu ten okropny czas… No i nie wiem, gdzie wcisnąć jazdy autem, skoro po pracy wracam tak wypluta, że jestem w stanie tylko coś zjeść, wyryczeć się potężnie, obejrzeć serial i iść spać. A już zaczynałam nawet to skręcanie pojmować…

Ale żeby nie było tak całkiem depresyjnie, to przynajmniej mam wolne weekendy, z czego niniejszym korzystam i akonto przyszłej wypłaty kupiłam sobie w końcu ten biały stanik 😉 No i jednak miła jest świadomość, iż pobiłam rekord bycia na bezrobociu – 1,5 tygodnia ;D

Opublikowano Bez kategorii | 45 komentarzy

I jechane

Dnia 13 października Poznań był pusty. Przyczyny obstawiam dwie – współplemieńcy są przesądni, ewentualnie przeczytali mój komunikat i zapobiegawczo usunęli się z dróg. Lub jedno i drugie. Nawet mgła się usunęła!

Naprzeciwko Cytadeli Dziadek pokazywał mi wszystkie światełka, wajchy, wskaźniki i inne cuda, wykombinowane w Renault. Później znalazłam się za kierownicą, już wiedząc, co mnie najbardziej będzie wkurzać. To każdorazowe ustawianie lusterek i fotela. Jest w tym coś nieznośnego, jak sobie kupię kiedyś samochód, to chyba nikomu nie pożyczę, żeby mi nie się nic nie rozregulowało, bo przecież to cholery można dostać!

I ruszyliśmy. Najpierw na placu manewrowym wyczuwałam auto, kreśliłam sobie jakieś koślawe ósemki, raz mi nie poszło i zapędziłam się w ślepy uchyłek, ale żadnego słupka nie strąciłam :) A potem nagle Dziadek łagodnie kazał gdzieś tam skręcić, skręciłam potulnie i patrzę, a ja na jezdnię wjeżdżam… U-uu, mówię Wam, nawet nie miałam czasu się przerazić, bo już miałam czerwone światło, i jak tym się kuźwa hamuje… O rany, i jak się rusza?? (Fajnie, że ćwiczyłam to minutę wcześniej, no nie.) Ruszanie w ogóle było na początku fantastyczne. Zasnąć ze mną za kierownicą nie byłoby szans, szarpnięcia przód-tył fundowałam ochoczo niemal przy każdej okazji, również przy zmianie biegów. A dwa razy wystartowałam z piskiem opon ;D W życiu bym się nie domyśliła, że to takie łatwe 😉
Fokle auto jest takie czułe, że ledwo tknę pedał czy kierownicę, to już Dziadek poucza, że mam za nerwowe ruchy. I wystarczy, że kątem oka zerknę na dźwignię zmiany biegów, z miejsca słyszę „nie patrz mi się na tę dźwignię”, kurde jak on to dostrzega?? Nawet głową nie ruszam przecież 😉 W ogóle jest śmieszny, gadamy ciągle, muza leci, aż chwilami sama się dziwię mej podzielności uwagi, czego niestety nie można powiedzieć o koordynacji ruchowej. Kto do kurwy nędzy wymyślił sprzęgło?? Szlag mnie trafia, na skrętach w lewo kompletnie tracę głowę, za dużo tego, tu na auta uważaj, tu się zatrzymaj, tu znów rusz, sprzęgło, jedynka, gaz ale pamiętaj, żeby sprzęgło puszczać łagodnie, a gazu niedużo, kolejny bieg i jeszcze utraf w pas, jaaaaa… Po tych skrętach jazda na wprost jest niczym balsam, ale skoro po drugiej jeździe nauczyłam się już ładnie ruszać, to może i skręcać się w końcu nauczę 😉 No i ciągle mi się chce przyspieszać, chociaż nie mam problemu z utrzymywaniem prędkości. Po prostu drażni mnie, że tak ruch zamulam, wiem, że jadę przepisowo, ale sory, jestem przyzwyczajona do cinquecento, w którym 50km/h to tak w sam raz, a tutaj 50km/h się w ogóle nie czuje i mam ochotę cisnąć mocniej, przy czym zawsze słyszę „noga z gazu!”. A wrrr! Zaczynam rozumieć, skąd się bierze grzech przekraczania prędkości…
Jest jednak zaleta tego żółwiego tempa – otóż widzę znaki! Co podobno wcale nie jest takie oczywiste na pierwszych jazdach. Pomińmy milczeniem fakt, że ostatnio w jednym miejscu oboje z Dziadkiem nie zauważyliśmy świateł przed zwężeniem drogi 😀 Bo jakiś platfus tuż przed nimi zaparkował ciężarówkę i kompletnie je zasłonił. No to omijamy zawalidrogę, ja oczywiście zadumana, ponieważ dalej od razu mam skręt, czyli ulubiony punkt programu, z naprzeciwka jakaś kobyła się snuje, nagle jej kierowca trąbi i wygraża pięściami, my wzruszamy ramionami, kompletnie zdezorientowani, po czym Dziadek stwierdza, że ups, chyba światła były… Nie no, bosko 😉

Ogólnie jest wesoło, chociaż czuję się potem potwornie zmęczona. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak skoncentrowana jak na tych jazdach, co niestety jak na razie niekoniecznie się przekłada na jakość mych umiejętności, za to niewątpliwie na kompletną sflaczałość psychosomatyczną przez resztę dnia. Do tego w piątek bolała mnie noga, a w trakcie pierwszej jazdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że okropnie mnie twarz napierdala, i dopiero po chwili zrozumiałam, dlaczego. Otóż calutką drogę się centralnie szczerzyłam ;D Jak taki ułom prowadziłam po prostu z wielkim, szerolachnym uśmiechem po całej gębie, zębami na wierzchu i kompletnie nie mogłam się zamknąć 😀 Z boku musiało bardzo kusząco wyglądać, dobrze, że uczy mnie Dziadek, bo jeszcze by kto pomyślał, że gościu mnie smyra pod siedzeniem.

Swoją drogą czasem się zastanawiam, co by było, gdyby mi Dziadek np. w samym centrum skrzyżowania dostał jakiegoś ataku serca.
Chociaż chyba jednak jest bardziej prawdopodobne, że to ja go dostanę.

Opublikowano Bez kategorii | 59 komentarzy

Skrzywienie zawodowe damsko-męskie

Czy wiecie, że:

* jeden z najsilniej jadowitych pająków, wałęsak brazylijski, może stać się kamieniem milowym w leczeniu problemów ze wzwodem? Może nie tak znów bezpośrednio, ponieważ ukąszony przez pająka człowiek – zakładając że to mężczyzna – ma, owszem, wydatną i wielogodzinną, lecz niestety i bardzo bolesną erekcję; jednak naukowcy już wyizolowali białko, odpowiedzialne za wzrost ciśnienia krwi oraz tlenku azotu, który, jak pamiętamy, generalnie przydaje się w sytuacji łóżkowej. Chociaż nie wiem, czy to najfajniej brzmi: „dzięki pająkowi mi staje”. No ale cel uświęca środki.

* istnieje bakteria – Wolbachia – która tępi tylko samce. Skąd ten rozszalały feminizm? Proste – stąd, że ukryta w komórkach jajowych bakteria przenosi się na potomstwo, w plemnikach zaś obumiera, co groziłoby jej wyginięciem. W przyrodzie nie ma to tamto – najlepszą obroną jest atak, albo oni, albo my, a samiec twój wróg. Który w tym przypadku odwala kitę lub… zmienia się w samicę.
Na pocieszenie dodam, że takie rzeczy tylko u stawonogów, a na dodatek i u nich znalazły się Maksy i Alberciki, które ruszają z odsieczą. U motyli tropikalnych już zaczęły się mutacje na tle odpornościowym, chroniące gatunek przed zgubnym zniewieścieniem, co więcej, są to jak do tej pory prawdopodobnie najszybciej przebiegające zmiany ewolucyjne. Cóż, potrzeba matką wynalazków.

* „jak dobrze mieć sąsiada…” Wydawałoby się, że tak sobie śpiewają kraby płci pięknej, dla których w razie niebezpieczeństwa mężni koledzy z sąsiedztwa porzucają własne norki i nadstawiają karku, by rycersko bronić słabe samice przed intruzami. Brzmi jak bajka? Rzeczywistość jest brutalna – w życiu nie ma nic za darmo. W tym przypadku za opiekę panie płacą w naturze. Czyli odwdzięczają się wdziękami. I żyli długo i szczęśliwie…

* ale! w górę serca, ciągle jeszcze istnieją stworzenia romantyczne, które dążą do seksu w sposób subtelniejszy niż pokaz męskiej siły. Są nimi altanniki – ptaki australijskie, budujące, jak sama nazwa wskazuje, altany. Altany miłosne i nie byle jakie, rzecz jasna – z gałęzi samiec tworzy fundament i ściany, te zaś maluje pięknie trzymaną w dziobie korą, umoczoną w mieszaninie soku owoców i własnej śliny. To nie wszystko – wejście kusząco dekoruje kompozycją muszli, piór, kolorowych kwiatów, kamyków, szkiełek i innych połyskujących przedmiotów typu kluczyki samochodowe – największy artysta by się nie powstydził. Na końcu zaś, bardzo atrakcyjnymi głosami, naśladującymi np. dźwięk gwizdka czy piły łańcuchowej, altannik zaczyna zwoływać potencjalne wybranki. Gdy jakaś się skusi, następuje naturalna kolej rzeczy, po czym…
…dobra, wybaczcie, miało być tak pięknie, a tu szlag trafił romantyzm, panna z jajem idzie w dal, a samiec, jak typowy singiel, kontynuuje upiększanie altany i zwabianie kolejnych naiwnych oraz dewastację budowli konkurencji. Ptasi esteta potrafi nawet kraść innym projektantom składniki kolekcji. Typowy show biznes, niech skonam. Tylko czy kogokolwiek to dziwi?

Wniosek z tego taki – człowiek chyba nie będzie w stanie wymyślić nic nowszego niż to, co już mu natura podsunęła. Nawet w kwestii relacji damsko-męskich.

Opublikowano Bez kategorii | 33 komentarzy

Koniec pewnej ery

Dowiedziałam się, że nie żyje jeden z moich klientów. Przyszła jego siostra, by rozwiązać umowę. Najpierw nie wiedziałam, o kim mowa, dopiero gdy powiedziała, że on tak bardzo mnie lubił i że może kojarzę, taki przygarbiony, o kulach… Zaraz sobie przypomniałam, nawet niedawno się zastanawiałam, czy przypadkiem nie jest w szpitalu, bo tak dawno go nie widziałam… Zrobiło mi się strasznie smutno. To był cudny człowiek, szeroko uśmiechnięty, mimo kalectwa życzliwy tak, że chyba życzliwszej duszy nie da rady spotkać. Zawsze z daleka wołał mi „dzień dobry”, nawet gdy nie potrzebował nic załatwić, zawsze też sobie miło porozmawialiśmy, wiele razy ze wszystkich sił starałam się mu pomóc, coś doradzić, obniżyć koszty tu i ówdzie…

Przykro mi było bardzo, ale w natłoku wydarzeń nie mogłam nawet temu faktowi poświęcić chwili. Teraz poświęcam…

Pamiętam też pana, który przyszedł, by pozamykać sprawy dopiero co zmarłej żony. Byli tyle lat małżeństwem, że nie umiał już bez niej żyć. Bezradnie składał słowa w niezrozumiałe zdania, a gdy łzy ciekły po jego policzkach, współczułam mu tak, że aż mi serce ściskało. Zbeczałam się wtedy razem z nim, chociaż on chyba tego nawet nie zauważył…

Niby obcy ludzie, ale z niektórymi czułam więź jak z kimś bliskim. Kiedyś nawiedził mnie biznesmen, który był z kolei chyba najbardziej pozytywnie nastawionym do życia człowiekiem (zdecydowanie rzadkość wśród tego typu klientów) – powiedział, że co zaproponuję, to właśnie weźmie, gdyż ufa, że nikt nie chce go oskubać, tylko mu pomóc. Twierdził, że wszyscy od lat uważają go za naiwniaka – a jemu tak się właśnie lepiej żyje, ponieważ wierząc, daje kredyt zaufania i podświadomie trafia na samych miłych ludzi. Może potrzeba tu wyjątkowego szczęścia, a może po prostu ludzie wcale nie są tacy źli… Kiedy wyszedł ze sklepu, miałam ochotę za nim pobiec i powiedzieć, żeby wracał, a ja zapakuję go sobie do kieszeni i będę tam zaglądać w złe dni, bo go za te słowa, za tę niezniszczalną nadzieję pokładaną w dobru pokochałam od pierwszego wejrzenia. W dodatku całkiem platonicznie :)

W mojej pracy było wiele okropnych dni. Wiele, wiele takich, w których ręce trzęsły się ze zdenerwowania, a złość podchodziła do gardła z ogromną pokusą wylania się żółcią na głowę nieznośnego klienta. Ale było też wiele momentów pozytywnych, zabawnych, zadziwiających – i pięknych, czy to w smutku, czy w zadumie, czy w słońcu, które niektórzy ot tak, po prostu w sobie mają. I dla takich ludzi warto tam było spędzić ponad dwa lata.

Opublikowano Bez kategorii | 50 komentarzy