Dnia 13 października Poznań był pusty. Przyczyny obstawiam dwie – współplemieńcy są przesądni, ewentualnie przeczytali mój komunikat i zapobiegawczo usunęli się z dróg. Lub jedno i drugie. Nawet mgła się usunęła!
Naprzeciwko Cytadeli Dziadek pokazywał mi wszystkie światełka, wajchy, wskaźniki i inne cuda, wykombinowane w Renault. Później znalazłam się za kierownicą, już wiedząc, co mnie najbardziej będzie wkurzać. To każdorazowe ustawianie lusterek i fotela. Jest w tym coś nieznośnego, jak sobie kupię kiedyś samochód, to chyba nikomu nie pożyczę, żeby mi nie się nic nie rozregulowało, bo przecież to cholery można dostać!
I ruszyliśmy. Najpierw na placu manewrowym wyczuwałam auto, kreśliłam sobie jakieś koślawe ósemki, raz mi nie poszło i zapędziłam się w ślepy uchyłek, ale żadnego słupka nie strąciłam A potem nagle Dziadek łagodnie kazał gdzieś tam skręcić, skręciłam potulnie i patrzę, a ja na jezdnię wjeżdżam… U-uu, mówię Wam, nawet nie miałam czasu się przerazić, bo już miałam czerwone światło, i jak tym się kuźwa hamuje… O rany, i jak się rusza?? (Fajnie, że ćwiczyłam to minutę wcześniej, no nie.) Ruszanie w ogóle było na początku fantastyczne. Zasnąć ze mną za kierownicą nie byłoby szans, szarpnięcia przód-tył fundowałam ochoczo niemal przy każdej okazji, również przy zmianie biegów. A dwa razy wystartowałam z piskiem opon ;D W życiu bym się nie domyśliła, że to takie łatwe 😉
Fokle auto jest takie czułe, że ledwo tknę pedał czy kierownicę, to już Dziadek poucza, że mam za nerwowe ruchy. I wystarczy, że kątem oka zerknę na dźwignię zmiany biegów, z miejsca słyszę „nie patrz mi się na tę dźwignię”, kurde jak on to dostrzega?? Nawet głową nie ruszam przecież 😉 W ogóle jest śmieszny, gadamy ciągle, muza leci, aż chwilami sama się dziwię mej podzielności uwagi, czego niestety nie można powiedzieć o koordynacji ruchowej. Kto do kurwy nędzy wymyślił sprzęgło?? Szlag mnie trafia, na skrętach w lewo kompletnie tracę głowę, za dużo tego, tu na auta uważaj, tu się zatrzymaj, tu znów rusz, sprzęgło, jedynka, gaz ale pamiętaj, żeby sprzęgło puszczać łagodnie, a gazu niedużo, kolejny bieg i jeszcze utraf w pas, jaaaaa… Po tych skrętach jazda na wprost jest niczym balsam, ale skoro po drugiej jeździe nauczyłam się już ładnie ruszać, to może i skręcać się w końcu nauczę 😉 No i ciągle mi się chce przyspieszać, chociaż nie mam problemu z utrzymywaniem prędkości. Po prostu drażni mnie, że tak ruch zamulam, wiem, że jadę przepisowo, ale sory, jestem przyzwyczajona do cinquecento, w którym 50km/h to tak w sam raz, a tutaj 50km/h się w ogóle nie czuje i mam ochotę cisnąć mocniej, przy czym zawsze słyszę „noga z gazu!”. A wrrr! Zaczynam rozumieć, skąd się bierze grzech przekraczania prędkości…
Jest jednak zaleta tego żółwiego tempa – otóż widzę znaki! Co podobno wcale nie jest takie oczywiste na pierwszych jazdach. Pomińmy milczeniem fakt, że ostatnio w jednym miejscu oboje z Dziadkiem nie zauważyliśmy świateł przed zwężeniem drogi 😀 Bo jakiś platfus tuż przed nimi zaparkował ciężarówkę i kompletnie je zasłonił. No to omijamy zawalidrogę, ja oczywiście zadumana, ponieważ dalej od razu mam skręt, czyli ulubiony punkt programu, z naprzeciwka jakaś kobyła się snuje, nagle jej kierowca trąbi i wygraża pięściami, my wzruszamy ramionami, kompletnie zdezorientowani, po czym Dziadek stwierdza, że ups, chyba światła były… Nie no, bosko 😉
Ogólnie jest wesoło, chociaż czuję się potem potwornie zmęczona. Chyba nigdy w życiu nie byłam tak skoncentrowana jak na tych jazdach, co niestety jak na razie niekoniecznie się przekłada na jakość mych umiejętności, za to niewątpliwie na kompletną sflaczałość psychosomatyczną przez resztę dnia. Do tego w piątek bolała mnie noga, a w trakcie pierwszej jazdy w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że okropnie mnie twarz napierdala, i dopiero po chwili zrozumiałam, dlaczego. Otóż calutką drogę się centralnie szczerzyłam ;D Jak taki ułom prowadziłam po prostu z wielkim, szerolachnym uśmiechem po całej gębie, zębami na wierzchu i kompletnie nie mogłam się zamknąć 😀 Z boku musiało bardzo kusząco wyglądać, dobrze, że uczy mnie Dziadek, bo jeszcze by kto pomyślał, że gościu mnie smyra pod siedzeniem.
Swoją drogą czasem się zastanawiam, co by było, gdyby mi Dziadek np. w samym centrum skrzyżowania dostał jakiegoś ataku serca.
Chociaż chyba jednak jest bardziej prawdopodobne, że to ja go dostanę.