Cierpię na swego rodzaju dysonans urodowy. Sama już nie ogarniam, co modne, a co passe, a z różnych stron bombardowana jestem kompletnie sprzecznymi opiniami, do tego opinie te zmieniają się jak w kalejdoskopie również u tych, którzy owe wyrażają, i cholera nie wiem.
No bo malować się czy nie?
Z jednej strony zachwycają mnie kobietki, które są „zrobione” – oczy, usta, policzki etc. – zwłaszcza że kurde ja sobie nawet porządnie kreski na powiece nie maznę. Tylko czego wymagać od osoby, która przy ostrzeniu kredki zmniejsza ją niemal do połowy, gdyż nie wie, że to gówno takie miękkie i się zwykłym ostrzytkiem nie naostrzy, haha. I jak tu nie popaść w doła, widząc niektóre laski z rzęsami do sufitu, co im smocky eye bije na kilometr i nadal dostrzegam ich twarz, w dodatku używają 7859275 kosmetyków, a i tak make-up zajmuje im niecałe 10 minut do cholery. Mi by zajęło sryliard godzin, a na koniec owo smocky eye by całe eye zadymiło tak, że koniec świata, oka także, nie mówiąc w ogóle o efekcie innym od wyglądu klauna.
Wobec czego robię sobie bardzo słaby makijaż, który jednak mi się wydaje walący po gałach, bo oczywiście oglądam go z bliska i to jeszcze w łagodnym, sprzyjającym świetle. Zazwyczaj bardzo mi się ów podoba, jednak gdy idę potem do kibla w jakimkolwiek publicznym miejscu, wystarczy, że jest przerost jarzeniówek i od razu czuję, że moje rzęsy są wielką ściemą, cienia nie posiadam, co najwyżej ten naturalny pod oczami, korektora zapomniałam dać w siedemnastu tysiącach miejsc, a podkład chyba powietrzem namalowałam. Przy perfekcyjnie dopracowanych współpracownicach czuję się wówczas raczej jak plazma lub rozmemłana i łysa przyjaciółka wesołego diabła. Zdecydowanie nie jak kobieta sukcesu.
Jest jednakowoż druga strona medalu. Czyli panie, które się wcale nie malują, za źródło takiego postępowania mając swoisty znak firmowy, brak motywacji, ideologię tudzież mimowolne poddaństwo męskiej dominacji (objawiającej się sprzeciwem przy jakiejkolwiek próbie upiększenia, bo jeszcze się innemu samcowi spodoba i co – tak, znam i takie przypadki). Przy nich z kolei mam wrażenie, że jestem wysmarowana jak dziwka i przynoszę wstyd naturalnemu pięknu, i w głowę zachodzę, jakim cudem w ogóle kiedykolwiek się kochałam o poranku bez tapety, skoro wyglądam wtedy kompletnie inaczej, wcale niekoniecznie fajniej. Nigdy nie wiem, czy facetom to przeszkadza, czy w ogóle zauważają zmianę, niemniej ja zauważam i źle mi z tym (już po seksie oczywiście, no ale). Kiedy to sobie uświadamiam, głupio mi wówczas, i znów łyso, i jakoś tak niewyraźnie, że one (te „nagie twarze”) mogą, a ja nie. No bo ja nie mogę żyć bez tuszu do rzęs, niestety. A i nawet tusz sam nie wystarcza, musi być też puder do zmatowienia, dodatkowo jasny cień do powiek, jak mam gorszy nastrój, to ciemniejszy, i dopiero wówczas widzę w sobie głębię spojrzenia (póki oczywiście nie spotkam się z babkami z pierwszej części notki). Jeno nadal siedzi we mnie pragnienie, żeby się takimi duperelami nie zajmować, albowiem liczy się tylko wrodzona uroda. Której – w domyśle – najwyraźniej nie posiadam, skoro się maluję. Tylko że gdybym się nawet przestała malować, to chyba nie przyszłoby mi to nigdy z takim luzem, jak tym, które się naprawdę WCALE nie malują. Tak właśnie jest – raz spróbujesz i już nie chcesz przestać, nic już nie jest takie, jak przedtem, a poza tym już nikt by cię bez makijażu na ulicy nie poznał. Ewentualnie z radością obgadał, jak to ci się zbrzydło.
I co tu ze sobą zrobić, kiedy tak źle, tak niedobrze…?
No cóż, spróbowałam raz wyjść z domu nieumalowana. Chciałam tylko cichcem przemknąć do śmietnika – tymczasem po drodze spotkałam tłum sąsiadów i kilku z dawna niewidzianych kumpli.
To nie na moje nerwy. Już wolę dysonans.
PS. Przy okazji dementuję pogłoski, jakoby kobiety malowały się, żeby się podobać facetom. Kobiety malują się, żeby się podobać sobie – co jednak niestety również nie jest napawającym dumą wyjaśnieniem.