Kwiatami malowane

Po zeszłorocznych targach ogrodniczych Gardenia (relacja TU) wiedziałam, że i w tym roku nie może mnie na nich zabraknąć; dlatego weekend upłynął pod znakiem mej miłości – roślin. Oczywiście tradycyjnie skupiłam się raczej na estetycznym aspekcie, tj. na konkursie i pokazach florystycznych – zwłaszcza że nowych pomysłów nie brakowało, a niektóre wręcz zdumiewały innowacyjnością.

Wyobraźmy sobie np. chipsy. Jeśli ktoś ma w sobie tyle samozaparcia, by się im oprzeć, wówczas może ich użyć do kompozycji, i to bardzo ciekawej. Wystarczy wrzucić je do przezroczystego naczynia, pomiędzy nie wpleść kwiaty, a na koniec odpowiednio skierować wiązkę światła. Jak się okazuje, chipsy potrafią stworzyć klimat, i to całkiem bez chrupania. Oraz bez szkodzenia zdrowiu.

blog_uk_3741146_4693465_tr_chipsy

Całość sympatycznie uzupełnią szklanki ze złocistym trunkiem. Jego skład jest kwestią gustu :)

A propos trunków – inny koncept wymaga z kolei nieco odwrotnego poświęcenia, mianowicie uprzedniego spożycia. Po takiej orgii konsumpcyjnej proces tworzenia nie powinien przysparzać już żadnych trudności:

blog_uk_3741146_4693465_tr_butelki

Butelki podsuwają na myśl mecz (zresztą motywem przewodnim tegorocznej imprezy – naturalnie Euro 2012), a skoro mecz, to i stół do gry w piłkarzyki – który również można wykorzystać w nietypowy sposób. Nie, niekoniecznie tak, jak stół od bilarda. Trochę bardziej elegancko:

blog_uk_3741146_4693465_tr_pilkarzyki_zolte blog_uk_3741146_4693465_tr_pilkarzyki_elegant1

 

Zresztą jeśli ktoś uwielbia piłkę nożną, bez problemu znajdzie zastosowanie nawet dla szalika klubowego. Do białej ślubnej sukni pasuje wszystko, a szalik sprawdzi się idealnie podczas chłodniejszej pory roku, będąc przy okazji swoistym dowodem miłości panny młodej do męża i okazaniem szacunku dla jego pasji, gdy akurat tylko on interesuje się futbolem. Ewentualnie zaś, kiedy niewiasta wręcz nienawidzi piłki, może rzucić takim bukietem i tym sposobem symbolicznie posłać znienawidzony problem do wszystkich diab… tzn. do bardziej tolerancyjnej koleżanki.

blog_uk_3741146_4693465_tr_kolejorzblog_uk_3741146_4693465_tr_pileczki1

Osobiście jednak chyba nie pokusiłabym się o pójście do ołtarza z szalikiem. Wolałabym któryś z tych bukietów:

blog_uk_3741146_4693465_tr_roza_z_roz blog_uk_3741146_4693465_tr_slubne_zielononieb

Oba zachwycające – niebiesko-zielony porywa soczystym kolorem i nietypową formą; biały zaś jest przykładem tzw. wiązanki kameliowej, uznawanej za klasykę ekskluzywnej elegancji. Tworzy się ją z pojedynczych płatków, formując z nich kształt jednego wielkiego kwiatu. Wiązanka bardzo trudna i wymagająca wprawy, choć wbrew pozorom całkiem trwała.

Bardzo podoba mi się bukiet o kształcie a’la parasolka – właściwie ciężko go nawet nazwać bukietem, ponieważ w zdecydowanej większości buduje go pozwijany drucik.
Nie zawodzi też biżuteria florystyczna, w tym przypadku przepiękna bransoleta.

blog_uk_3741146_4693465_tr_slubne_niebieskie blog_uk_3741146_4693465_tr_bransoletka

Wszystkie dzieła pokazują, jak bardzo prócz wykonania liczy się pomysł i element zaskoczenia. Oczywiście nadal wszelkie dekoracje tworzy się zgodnie z fundamentalnymi zasadami, jednak pochwala się wszelkie poszukiwania inspiracji z innych dziedzin. Przykładem mogą być klamerki w bukiecie lub kompozycja zawieszona na pniu, który… nie jest pniem, tylko poklejoną i pomalowaną sprayem rzeźbą z kartek – o czym można się przekonać dopiero po podejściu i pomacaniu dzieła.

blog_uk_3741146_4693465_tr_klamerki blog_uk_3741146_4693465_tr_pien_z_gazet1

Nieodmiennie ujmuje mnie też sposób wykorzystania kleju florystycznego. Mianowicie lany do wody tak jak kluseczki, tworzy poskręcane struktury, które potem, doklejone do podstawy z plastiku, stanowią konstrukcję dla kwiatowej kompozycji. I tu zagadka – co jest kwiatem, a co klejem?
Co ciekawe – to też jest bukiet ślubny!
blog_uk_3741146_4693465_tr_klej
Dla posiadaczy zmysłu praktycznego przydatne mogą być przykłady wykorzystania domowych odpadów. Jeśli posiada się w domu wazon, który został już nadgryziony zębem czasu, oraz stare jeansy, wystarczy okleić naczynie skrawkami materiału i tak powstaje nowoczesna aranżacja choćby i najprostszego bukietu. Podobne zastosowanie znajdą kawałki starych podszewek, tiulowych firanek, wstążek – tym bardziej, że takie detale wyglądają niebanalnie i przyciągają wzrok, nawet gdy nie mamy do dyspozycji wiadra kwiatów.

blog_uk_3741146_4693465_tr_nylon blog_uk_3741146_4693465_tr_jeans1

A ponieważ zaczęliśmy relację od chipsów, wypada zakończyć akcentem prozdrowotnym:

Albowiem nie wiem, jak Wy, ale ja nie wyobrażam sobie przy takim stole konsumować fast foodów!

Opublikowano Bez kategorii | 41 komentarzy

Wysławianie słowa

Dziś obchodzimy Dzień Języka Ojczystego.

Być może nie widać tego w moich blogowych wpisach, ale bardzo kocham polski język – choć w zasadzie nawet nie wiem, za co. Czy jest piękny? Niełatwo stwierdzić, zważywszy, iż posługuję się nim na co dzień i właściwie nie zastanawiam się nad jego brzmieniem. Aczkolwiek istnieją rzeczywiście takie słowa, które pieszczą me ucho – czy to melodyjnością i delikatnością, czy też dostojnością i hardością – i wcale nie muszą być przy tym trudne; choć takie upodobałam sobie istotnie najbardziej. Niestety uboga to zdecydowanie ilość, którą dysponuje mój umysł, przez co często łapię się na zrodzonej z podziwu zazdrości, gdy ktoś w moim towarzystwie swobodnie operuje mało rozpowszechnionymi wyrazami. Na swoje usprawiedliwienie dodam jednakże, iż każdą „nowość” chwytam z radością godną odkrywcy i delektuję się szczerze – o ile oczywiście jest się czym delektować. Trudnym może być wszak także i młodzieżowy dialekt; taki jednakże nie ma dla mnie wartości intelektualno-estetycznej. Raczej prześmiewczą.

Przy okazji – zastanawiam się, czy obawy, jakoby w wymowie następował ponury regres, zmierzający do skrócenia wszelkich form wypowiedzi, są uzasadnione, czy raczej przedwczesne. Z jednej strony otacza nas zewsząd mnóstwo zapożyczeń, dziwnych połączeń, snobistycznego nadużywania angielskich „specjalistycznych” odpowiedników itd. Z drugiej zaś – język zawsze ewoluował i ewoluować będzie, a jednak przez tyle lat mimo wszystko nadal trwa w mniej więcej podobnej formie. I chociaż dajemy coraz większe przyzwolenie na publiczną obecność neologizmów, to jednak nie potrafię sobie wyobrazić powszechnego posługiwania się slangiem np. w poważnych mediach. Z niego się zwyczajnie wyrasta – nie we wszystkich przypadkach, jednakowoż w ich wystarczającej do zachowania kształtu rodzimego języka ilości. Ja sama przejmuję slang, mimo woli lub świadomie, dla osiągnięcia konkretnego efektu – lecz to zupełnie nie zmniejsza głęboko zakorzenionej miłości do poprawnej polszczyzny. Która to miłość przekłada się niekiedy także i na tę bardziej, rzec by można, namacalną. Otóż prawdopodobnie nawet najmniej urodziwy mężczyzna świata byłby w stanie mnie podbić, gdyby był mistrzem błyskotliwej retoryki. O ile oczywiście miałby jeszcze właściwe feromony, a ja akurat byłabym potrzebująca 😉

Opublikowano Bez kategorii | 35 komentarzy

Obłędny dzień

Podsumowanie Walentynek mogę zawrzeć w jednym zdaniu. Otóż:

Biodro mnie boli.

Ale żeby nie było, że idę w minimalizm, to dodam:

Drugie też.

He, i nadal zdanie jest tylko jedno 😉

Opublikowano Bez kategorii | 14 komentarzy

Chrzest śnieżny

Godzina 6:20. Gramolę się z wyra Strzelca, spoglądam na krajobraz za oknem i już wiem, że to będzie ciężki dzień.

Śnieg. Cała wuchta świeżego śniegu. A ja mam robić za kierowcę… Zawieźć Strzelca na dworzec PKP, żeby się spotkał z kuzynką, w międzyczasie wyrzucić kumpla na przystanku, a potem jazda z powrotem do mechanika, żeby Strzelec odebrał sobie auto. I w końcu, już bez wsparcia na siedzeniu pasażera, do pracy, przez caluteńkie miasto.

W śniegu. W całej wuchcie świeżego śniegu…

Pierwszy etap jakoś pokonuję, chociaż o mało nie tratuję ludzi na przejściu i na każdym skrzyżowaniu zagrzebuję się jak żuk w gnojówce. Znów zaczyna ostro sypać, dojeżdżamy do mechanika, a Strzelec się przesiada i informuje, że na pierwszym skrzyżowaniu jedziemy w prawo. No to wiśta wio, ihaha i sunę jak Buka za nim. Oczywiście już na wyjeździe jakaś kobyła mi się wbija przed pysk i tracę Strzelca z oczu. Dojeżdżam do krzyżówki, wypatruję, czy skręcił – ni ma go. Z przodu też! Rozpłynął się czy co?? W panice, nie wiedząc, co robić, bo nie znam tej okolicy kompletnie, wspinam się na wyżyny intelektualne i oczywiście jadę prosto. Jadę i jadę, a jego nadal nie widać. No to zajeżdżam pod jakiś sklep, w totalnej histerii, że właśnie się zgubiłam, dzwonię do niego, a on na to „Gdzie ty jesteś?? Stanąłem, żeby na ciebie poczekać, a ty mnie minęłaś…”

Porozumienie bez barier, nie ma co 😀 Dlatego od tej chwili jesteśmy już nieustannie na łączach telefonicznych, a wygląda to tak: on mówi normalnie na głośnomówiącym, ja go normalnie na swoim głośnomówiącym słyszę, ale on nie słyszy mnie. Nawet jak na światłach biorę telefon w rękę, to nie słyszy, dlatego muszę się cały czas wydzierać, żeby zrozumiał, co zapewne nad wyraz ciekawie wygląda – jedzie baba i się drze jak opętana. Mam nadzieję, że Vincenty ma dźwiękoszczelne szyby 😉

Co do jazdy – cóż, jest, ekhem, ciekawa. Niemal każdy start z miejsca owocuje zmęczonym rykiem samochodu i mieleniem kołami w miejscu, oraz uwagami Strzelca „za dużo gazu!”. Gdy już udaje się wystartować, rzuca mną na wszystkie strony, z dużą przewagą strony przeciwnego pasa. Na szczęście całe miasto porusza się w tempie 40km/h – co jednak zupełnie mi nie przeszkadza niemalże wjechać Strzelcowi w dupę 😀 Stoi na światłach, ja się zbliżam, i nagle słyszę w telefonie: „hamuj! HAMUJ!!!”, no to hamuję, a Vincenty nic, jedzie jak po maśle, krzyczę „hamuję, ale nie działa!!”, oczyma wyobraźni już widzę rozjechany strzelcowy zadek i mój spłaszczony pysk, Strzelec wrzeszczy: „PULSACYJNIE!!!”, podrywa swoje auto, ja w końcu zatrzymuję się jakoś boczkiem, na szczęście nie na nim, ocieram pot z czoła… Niech skonam, to jest bardziej wyczerpujące od seksu 😉

Potem znów się tracimy z oczu, przez co oczywiście jadę środkowym pasem zamiast lewym. Strzelec mówi „zmień pas”, ja „a gdzie ty jesteś?”, on zaś, grobowym głosem: „właśnie mnie mijasz”. Znowu :) Przejeżdżam hen daleko, stwierdzam, że trudno, raz się żyje, no to kierunkowskaz, wdzięczny uśmiech do lusterka i czekam, aż ktoś mnie wpuści. Wpuszcza niemal natychmiast (muszę wyglądać na desperatkę), dziękuję mu grzecznie i tym sposobem z wielką satysfakcją wyprzedzam mojego chłopa o dobre dwie zmiany świateł 😀 Po czym się okazuje, że ze środkowego pasa też można skręcić w lewo 😉

Dalej już właściwie nie ma żadnych ekscesów, oprócz tego, że czuję się zjechana jak koń po westernie, a do pracy spóźniamy się 1,5 godziny. Ale dzięki tej szalonej jeździe nauczona żem jest ruszania na śniegu, hamowania na śniegu, i przede wszystkim – docieram do celu bez stłuczki.
Przepełnia mnie duma, juhu! :)

Opublikowano Bez kategorii | 18 komentarzy

Kierowca z koziej… ;)

Wczoraj porysowałam komuś auto na parkingu :( Znów za mało wyprostowałam koła i przy wyjeżdżaniu otarłam się pyszczkiem o czyjś zderzak…

Tak się zdenerwowałam, że aż się poryczałam, Strzelec musiał za mnie pisać liścik do właściciela, bo ja nie byłam w stanie utrzymać długopisu. Niby bzdura i nic się strasznego nie wydarzyło, ledwo parę rys, a i to bardziej u mnie, ale poczułam się jak totalna oferma, osioł i bez mała zbrodniarz, bo przecież powinnam była bardziej uważać, a przez gapiostwo czyjeś ukochane auto będzie teraz naznaczone. Gdyby nie było przy mnie Strzelca, to chyba bym zostawiła Vincentego i na piechotę wracała, znacząc drogę krwawymi łzami. Na szczęście był, nie stracił głowy, skarcił spokojnie za histerię, za nieuwagę też skarcił, potem przytulił i pocieszył, a na koniec kategorycznie kazał mi wsiadać i prowadzić, bo ja już oczywiście zaczynałam tyradę, że nie powinnam mieć prawa jazdy i się do niczego nie nadaję, i ja już nie chcę, i fokle. No ale wsiadłam i prowadziłam, trauma pokonana, przynajmniej na chwilę, chociaż zaparkowałam kilometr od domu, byle tylko nie wciskać się w wąską lukę między samochodami 😉

Tym jednak sposobem Vincenty zrobił się przynajmniej bardziej symetryczny – kiedy go kupiłam, miał już rysy z jednej strony zderzaka. Teraz ma idealnie takie same z drugiej, i to z bonusowym cudzym, krwistoczerwonym lakierem. Rany wojenne, niech skonam 😉 Ech, a tak ostatnio wychwalałam czerwone lakiery, i się zemściło głupkowato… Los jest naprawdę złośliwy!

Opublikowano Bez kategorii | 33 komentarzy

Świeże spojrzenie

To jest zupełnie nieistotne, że zimno, że wieje ze wschodu tym zimnem i że trzeba ubierać z przeproszeniem ciepłe gacie, aby jako tako funkcjonować. Nieistotne, że nie ma przy tym śniegu, więc nawet żadnego pożytku z tego zimna się nie uświadczy. Nieistotne, że w Vincentym zamarza zamek od drzwi, jak również że szyby zamarzają od środka, i to codziennie inna, w zależności od tego, w którym momencie dnia zaświeci słońce.

Nieistotne. Wszystko to całkowicie niweluje fakt, że owo słońce w ogóle jest!!!!!!!! I to w weekend! :)
Nie macie pojęcia, jak bardzo brakuje mi światła i słońca właśnie. Ostatnio odczuwałam ten brak coraz dotkliwiej, jakbym już wyczerpała limit życia w ciemnościach. Wiosny pragnę, panie tego! Z tej przyczyny aż sobie kupiłam chociaż jej namiastkę, czyli narcyzy w żółtej doniczce. W ciągu paru dni tak urosły, że autentycznie się zdumiałam, już się nie mogę doczekać kwiatków :)

I fokle czuję się tak wiosennie, świeżo, że aż mi się chce łazić po tym mrozie. Mam nadzieję, że dobry nastrój nie minie, gdy to opublikuję 😉

I jeszcze chciałam dodać, że poszalałam i w ciągu miesiąca dorobiłam się czterech lakierów do paznokci – w tym jednego wiśniowego, jednego krwiście czerwonego i jednego malinowego. No co, nick zobowiązuje 😉 I powiem szczerze, że nic tak nie poprawia nastroju, jak pomalowanie paznokci czymś tak wściekłym. Gdyby tylko nie ścierało się po pół dnia lub po, hm, intensywnym wysiłku fizycznym… 😉

A propos, byliśmy wczoraj ze Strzelcem na małej domówce. Domówka z racji obecności dziecka skończyła się ok. 23, ale co tam, że my poszliśmy spać o 2. I to wcale nie tylko z racji działalności na rzecz odpryskiwania lakieru 😉 Otóż nagle naszło nas na bardzo życiowe tematy. Czyli:
jak polują orki;
jak polują lwy;
czy istnieje ufo;
czy za naszego życia wprowadzą powszechne loty samolotami poza atmosferą ziemską, w próżni kosmicznej;
jak się tworzy bazy danych;
jak się uprawia truskawki;
jakie są nowoczesne sposoby oczyszczania wody;
itepe itede.

Niech żyje romantyzm 😉

PS. Kwiatek się zażółca! Dopiero co pokazałam rodzicom, jakie ma duże zielone pąki, a tu po 5 minutach jeden był już żółciutki! Przyroda jest naprawdę niesamowita :)

Opublikowano Bez kategorii | 35 komentarzy

Maliny w kinie

Przyjęło się, że godzina rozpoczęcia filmu w repertuarze kin jest rzeczą umowną. Najczęściej trzeba dodać co najmniej 15 minut reklam i trailerów, co w moim odczuciu bardzo się przydaje. Po pierwsze zwiastuny nawet najgorszych filmów na wielkim ekranie i tak wyglądają zachęcająco (zwłaszcza gdy pokazują więcej widoków niż kiepskiej fabuły). Po drugie zawsze można sobie jeszcze pogawędzić z towarzyszem – dość wskazana tendencja, zwłaszcza gdy jest to towarzysz pierwszy raz w życiu widziany. I po trzecie – nie trzeba się wykazywać zatrważającą punktualnością, która to ani moją, ani Strzelca najmocniejszą stroną akurat nie jest.

Bazując na tymże ułatwieniu pozwoliliśmy sobie ze Strzelcem się zagadać przy obiedzie i ruszyć w kierunku multipleksu o godzinie teoretycznie wysoce alarmowej, w praktyce zaś oczywiście zupełnie normalnej. Radośni jak skowronki, na luzie podeszliśmy do kasy i rzuciliśmy z uśmiechem do pani „dwa bilety na Szpiega” – gdy owa nagle zadała bardzo dziwne pytanie. Mianowicie: „Na tego, który już trwa?”. „Trwają to reklamy, przecież zawsze leci tak z 15 minut tego tałatajstwa”, odparliśmy niefrasobliwie, żeby sobie nie myślała, że co to my, życia nie znamy czy jak? Obyczajów kina nie znamy? My? Kogo jak kogo, ale nas się w bambuko nie zrobi!

I wtedy padł strzał w łeb. Czyli grobowa riposta, poparta znudzonym przewróceniem oczami, które zapewne miało ukryć sączącą się głęboką satysfakcję z upokorzenia pary półgłówków: „Przed Szpiegiem są TRZY MINUTY reklam”.

Milczenie.

„WTF, że się tak kulturalnie spytam?” zawisło w naszych głowach oraz spojrzeniu, a atmosfera zgęstniała niczym ubita śmietana. Niby jak? Nasza od lat praktykowana z powodzeniem i wypracowana z poświęceniem taktyka poszła się… w las poszła?? Co to kino, na czerep upadło?? Żeby podać godzinę i nie napisać, że reklam nie ma? I dlaczego nie ma reklam?? To się nie godzi! Skąd my mamy w takim razie niby wiedzieć, że ich nie będzie i że się spóźnić nie można? Fokle jakim prawem, jakim cudem i jaki to ma sens? To się kupy nie trzyma! Jak już nie chcieli reklam puszczać, to było chociaż film włączyć 15 minut później, a nie tak człowieka w maliny wpuszczać!

Na szczęście po chwili każde z nas przestało przeżywać w milczeniu, jeno wzięło się do dzieła, czyli pognaliśmy w te pędy ku sali, dzięki czemu nie straciliśmy wiele, a to, co już nam przepadło, w trakcie sobie poukładaliśmy. Niemniej mogło być różnie, a wszystko przez głupie przyzwyczajenie, jakim same kina nas uraczyły. Generalnie więc z tego miejsca protestuję przeciwko zmniejszaniu czasu reklam w kinie. Człowiek w życiu musi pamiętać o tylu rzeczach, że doprawdy w celu zapewnienia mu godziwej rozrywki należałoby pomyśleć o jego komforcie. A nie że nawet do kina się trzeba z wywalonym jęzorem spieszyć. Się nie zgadzam i tyle 😉

Opublikowano Bez kategorii | 39 komentarzy

Wiara, nadzieja, miłość

Chwilowy brak internetu natchnął mnie do pogrzebania w starych śmieciach na komputerze i w ten właśnie sposób natknęłam się na materiały ze studiów, m.in. z pierwszego wystąpienia seminaryjnego, podczas którego opowiadałam o swojej miłości, czyli sukulentach.

Pamiętam, jak tworzyłam tę prezentację – z dziką radością do upadłego przeszukiwałam książki  oraz sieć, cackając się z każdym słowem, przerabiając z bolesną perfekcją wykresy i rysunki, zagłębiając coraz intensywniej w zagadnienie i ze zdumieniem odkrywając coraz bardziej interesujące informacje. Najwięcej czasu zabrało mi jednak ślęczenie nad zdjęciami, co do wyboru których nie mogłam się kompletnie zdecydować i najchętniej puszczałabym memu audytorium na slajdach wszystkie, w nieskończoność. Ostatecznie, z głębokim żalem, dokonałam selekcji i pokazałam światu (złożonemu z aż 15 osób;)) zakończone dzieło. Po 45 minutach wygłoszonego przeze mnie z zatrważającą żarliwością wykładu pan profesor zapytał, czy zamierzam zająć się tym w przyszłości, bo szkoda by było zmarnować taką pasję…

Żal mi, że nie poszłam za głosem serca, że nie pchałam się łokciami, że nie wydrapywałam sobie pazurami możliwości pracy nad roślinami. Na pocieszenie zostaje mi, z dawna zapomniane, znalezione w internecie 5 lat temu zdjęcie, które uśmiechało się tu przecież tak długo jako twarz tego bloga. Gdy je teraz zobaczyłam, nagle poczułam tę magię sprzed lat, kiedy zaczynałam pisać i kiedy wszystko było takie nowe, świeże, pełne zapału. Od tego czasu wiele się zmieniło, ja się zmieniłam. Ale moja miłość nie zmieniła się wcale.
A ja wciąż mam nadzieję, że wiara w siłę tej miłości zaprowadzi mnie ku czemuś cudownemu.

Robię więc postanowienie noworoczne… :)

Opublikowano Bez kategorii | 42 komentarzy

Przyjemności!

Śniło mi się dziś, że byłam ze Strzelcem na czyimś weselu. Tradycyjnie, jak to na tego typu imprezach bywa, podczas znanej dobrze pioseneczki utworzył się ludzki pociąg – wiecie, „jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka”, a wszyscy chwytają ludka przed sobą za bioderka lub ramionka i lecą na łeb na szyję przez całą salę. Tutaj było prawie identycznie, z drobnymi modyfikacjami – mianowicie zabawa dotyczyła samych facetów, którzy w dodatku byli ubrani… w same majty. I, co najlepsze – te majty odkrywały im po pół fallusa 😀 Przodował w tym zwłaszcza Strzelec, któremu odkrywały największe… eee najwięcej :)

Możecie sobie wyobrazić moją okazałą radość w tym śnie. Na szczęście obudziłam się, zanim role się odwróciły i kobiety miały się wykazać :)

W związku z powyższym życzę Wam zatem w nowym roku wszelkiej przyjemności. Oraz kończenia (snów) w odpowiednim momencie 😉

Opublikowano Bez kategorii | 40 komentarzy

Dywagacje cicho-głośne

Święta minęły mi pod znakiem choróbska. Tzn. Wigilię przetrwałam całkiem dobrze, ale w Boże Narodzenie dosłownie z minuty na minutę było coraz gorzej i tym sposobem ległam w wyrze z nagłą, spowodowaną gorączką sennością, w trakcie której ścieliłam posłanie w sklepie mięsnym, co na jawie zakłócała mi wzmożona działalność muzyczna rodziny – najsamprzód śpiewanie a cappella kolęd przez dzieciaki, w czym celowała zwłaszcza siostrzenica, wyrykując je, owszem, melodyjnie, lecz niestety na modłę pogrzebową, czyli w tempie marsza żałobnego i z charakterystycznym dla smutnych div wyciąganiem nut – później zaś, po wizycie Gwiazdora, granie na dopiero co otrzymanych cymbałkach, trąbkach i bębenkach, powodujące trwałe uszkodzenia w moich własnych. Rzucałam się zatem jak karp bez wody, albowiem każdy lepszy sen otrzymywał jakiś akompaniament, zazwyczaj straszliwy. Dodatkowo co chwilę ktoś właził, żeby się spytać, czy przypadkiem nie mam gorączki (zaiste, całkowicie bezzasadne domniemanie, na które moja odpowiedź zawsze brzmiała identycznie, tzn.: „arghsafdHHH”), a potem, zmieniając taktykę – żeby się poinformować, czy przypadkiem nie mam ochoty się napić (na co odpowiadałam „arghsafdHHH”). W ramach ostatecznego ciosu przymaszerował tata i kazał mi siebie podziwiać w świeżo sprezentowanym fartuszku z nadrukiem nagiego seksownego męskiego torsu – co dla odmiany skomentowałam tak: „arghsafdHHH”. Nie wiem, co oni się tak uparli, żeby mi przeszkadzać, w każdym razie wstałam różowa i z furią na języku, i od tamtej pory już nie mogłam spać, bo mózg wylewał mi się zatokami przez oczodoły, takie przynajmniej miałam wrażenie.

W dodatku tyłek mnie rozbolał od siedzenia i leżenia, a w nocy doszedł jeszcze ból kręgosłupa, sutkując tym, że rano rodzice znaleźli mnie wygiętą w pałąk na plecach, z głową grubo poniżej tułowia, odrzuconą do tyłu, i ustami nieprzystojnie otwartymi. Cud, że się nie ześliniłam przy tym, nie mówiąc już o cudzie, który utrzymał mnie i mój zakłócony oddech przy życiu.

Nie wiem, czy ktoś zauważył, ale w zdaniu o kręgosłupie napisałam (przypadkowo) „sutkując” zamiast „skutkując” :)

No ale dość tam tych mało smacznych faktów. Generalnie istotą tego wpisu w założeniu miało być nie omówienie szczegółów fizjologicznych, jeno epokowego odkrycia, jakie dokonało się w moim umyśle podczas cielesnej udręki – mianowicie że technologia jest jeszcze uboga jak pastuszkowie w drodze do Betlejem. Do czego zmierzam – otóż niedolę swą spędziłam w domu i ten czas mogłabym spożytkować np. na czytanie. Trudno mi się jednak czytało z morderczym bólem czaszki i oczu; a jednocześnie zżerała mnie ciekawość, co też się wydarzy w dziele, jakowe już byłam uprzejma zacząć. Na dodatek pragnęłam przyswoić to dzieło po swojemu, nie przy pomocy audiobooka, gdyż ów jest odczytywany przez kogoś obcego, kto niektóre rzeczy akcentuje, intonuje etc. inaczej, niż bym chciała lub oczekiwała. Dlatego wymyśliłam, iż powinna istnieć możliwość przyswajania lektury za sprawą jakiegoś innego na/przy-rządu, które to przyswajanie byłoby jakby projekcją wizji, tworzonej naturalnie przez moją wyobraźnię. Czyli cała heca polegałaby na słuchaniu tego własnego, wewnętrznego lektora, którym się posługuję podczas klasycznego pochłaniania książek. A jeszcze lepiej by było dołączyć do całości obraz, czyli swoiste filmiki generowane na bazie własnych, które jawią mi się mimowolnie w trakcie czytania.

Niewykonalne? Moim zdaniem to tylko kwestia czasu. Już teraz dochodzą wieści, że naukowcy potrafią odkryć, co ktoś niemy chce powiedzieć. Czyli przechwytują litery przed ich właściwym ujawnieniem przez struny głosowe. A przecież i to kiedyś pozostawało w sferze głęboko skrytych marzeń.
Prawdopodobnie to, co napisałam, nie stanie się za naszego życia, lecz myślę, że ktoś w końcu wpadnie na podobny do mojego pomysł i – w przeciwieństwie do mnie – zajmie się urzeczywistnianiem go.

Swoją drogą ciekawie by było usłyszeć ten swój osobisty dubbing. Nie wiem, jak Wy, ale gdy ja się nad tym zastanawiam, to nie mam pojęcia, jaki mam głos od środka. Czy to mój własny, czy może modulowany w zależności od bohatera, dopasowywany indywidualnie? A może taki, jaki pragnęłabym mieć, gdybym miała prawo wyboru?
Jedno jest pewne – nadzwyczajnie go lubię za sam fakt, że istnieje :)

Opublikowano Bez kategorii | 23 komentarzy