Święta minęły mi pod znakiem choróbska. Tzn. Wigilię przetrwałam całkiem dobrze, ale w Boże Narodzenie dosłownie z minuty na minutę było coraz gorzej i tym sposobem ległam w wyrze z nagłą, spowodowaną gorączką sennością, w trakcie której ścieliłam posłanie w sklepie mięsnym, co na jawie zakłócała mi wzmożona działalność muzyczna rodziny – najsamprzód śpiewanie a cappella kolęd przez dzieciaki, w czym celowała zwłaszcza siostrzenica, wyrykując je, owszem, melodyjnie, lecz niestety na modłę pogrzebową, czyli w tempie marsza żałobnego i z charakterystycznym dla smutnych div wyciąganiem nut – później zaś, po wizycie Gwiazdora, granie na dopiero co otrzymanych cymbałkach, trąbkach i bębenkach, powodujące trwałe uszkodzenia w moich własnych. Rzucałam się zatem jak karp bez wody, albowiem każdy lepszy sen otrzymywał jakiś akompaniament, zazwyczaj straszliwy. Dodatkowo co chwilę ktoś właził, żeby się spytać, czy przypadkiem nie mam gorączki (zaiste, całkowicie bezzasadne domniemanie, na które moja odpowiedź zawsze brzmiała identycznie, tzn.: „arghsafdHHH”), a potem, zmieniając taktykę – żeby się poinformować, czy przypadkiem nie mam ochoty się napić (na co odpowiadałam „arghsafdHHH”). W ramach ostatecznego ciosu przymaszerował tata i kazał mi siebie podziwiać w świeżo sprezentowanym fartuszku z nadrukiem nagiego seksownego męskiego torsu – co dla odmiany skomentowałam tak: „arghsafdHHH”. Nie wiem, co oni się tak uparli, żeby mi przeszkadzać, w każdym razie wstałam różowa i z furią na języku, i od tamtej pory już nie mogłam spać, bo mózg wylewał mi się zatokami przez oczodoły, takie przynajmniej miałam wrażenie.
W dodatku tyłek mnie rozbolał od siedzenia i leżenia, a w nocy doszedł jeszcze ból kręgosłupa, sutkując tym, że rano rodzice znaleźli mnie wygiętą w pałąk na plecach, z głową grubo poniżej tułowia, odrzuconą do tyłu, i ustami nieprzystojnie otwartymi. Cud, że się nie ześliniłam przy tym, nie mówiąc już o cudzie, który utrzymał mnie i mój zakłócony oddech przy życiu.
Nie wiem, czy ktoś zauważył, ale w zdaniu o kręgosłupie napisałam (przypadkowo) „sutkując” zamiast „skutkując”
No ale dość tam tych mało smacznych faktów. Generalnie istotą tego wpisu w założeniu miało być nie omówienie szczegółów fizjologicznych, jeno epokowego odkrycia, jakie dokonało się w moim umyśle podczas cielesnej udręki – mianowicie że technologia jest jeszcze uboga jak pastuszkowie w drodze do Betlejem. Do czego zmierzam – otóż niedolę swą spędziłam w domu i ten czas mogłabym spożytkować np. na czytanie. Trudno mi się jednak czytało z morderczym bólem czaszki i oczu; a jednocześnie zżerała mnie ciekawość, co też się wydarzy w dziele, jakowe już byłam uprzejma zacząć. Na dodatek pragnęłam przyswoić to dzieło po swojemu, nie przy pomocy audiobooka, gdyż ów jest odczytywany przez kogoś obcego, kto niektóre rzeczy akcentuje, intonuje etc. inaczej, niż bym chciała lub oczekiwała. Dlatego wymyśliłam, iż powinna istnieć możliwość przyswajania lektury za sprawą jakiegoś innego na/przy-rządu, które to przyswajanie byłoby jakby projekcją wizji, tworzonej naturalnie przez moją wyobraźnię. Czyli cała heca polegałaby na słuchaniu tego własnego, wewnętrznego lektora, którym się posługuję podczas klasycznego pochłaniania książek. A jeszcze lepiej by było dołączyć do całości obraz, czyli swoiste filmiki generowane na bazie własnych, które jawią mi się mimowolnie w trakcie czytania.
Niewykonalne? Moim zdaniem to tylko kwestia czasu. Już teraz dochodzą wieści, że naukowcy potrafią odkryć, co ktoś niemy chce powiedzieć. Czyli przechwytują litery przed ich właściwym ujawnieniem przez struny głosowe. A przecież i to kiedyś pozostawało w sferze głęboko skrytych marzeń.
Prawdopodobnie to, co napisałam, nie stanie się za naszego życia, lecz myślę, że ktoś w końcu wpadnie na podobny do mojego pomysł i – w przeciwieństwie do mnie – zajmie się urzeczywistnianiem go.
Swoją drogą ciekawie by było usłyszeć ten swój osobisty dubbing. Nie wiem, jak Wy, ale gdy ja się nad tym zastanawiam, to nie mam pojęcia, jaki mam głos od środka. Czy to mój własny, czy może modulowany w zależności od bohatera, dopasowywany indywidualnie? A może taki, jaki pragnęłabym mieć, gdybym miała prawo wyboru?
Jedno jest pewne – nadzwyczajnie go lubię za sam fakt, że istnieje