Trochę się zagadałyśmy z mamą i tak jakby… no, drożdże nam zaczęły kipieć. Zauważyłyśmy ów fakt, gdy były już przy brzegu garnka i ani myślały zwolnić. Zerwałyśmy się obie gwałtownie z obelgami na ustach, po czym zaczęłyśmy biegać w tę i nazad w popłochu, albowiem do wyrobu ciasta miałyśmy przygotowane słownie nic. Zaczęło się gorączkowe poszukiwanie cukru, szklanki, mąki, miarek, mama wrzeszczała na wredne grzyby, i zaklinała je, żeby się przestały zachowywać niegodnie a parszywie (ma się rozumieć, podaję tu wersję złagodzoną), ja natomiast, czerwona na twarzy i rozczochrana, myłam i wbijałam jajka do miseczki podanej przez rodzicielkę, która oczywiście okazała się za mała (miska, nie matka), w związku z czym rozbełtywałam je, dźgając od góry widelcem niczym obłąkany terier podczas kopania dziury. Na wyścigi dodawałyśmy składniki, wyglądając zapewne z boku, jakby nas kto puścił z nakręconego w przyspieszonym tempie filmiku.
Zmieszałyśmy wszystko w ostatniej chwili, gdy drożdże już bez mała bulgotały. Udało się.
Spieszę zatem donieść, że aktualnie w moim domu rozkosznie pachną makowce.
CZTERY.
Zważywszy, że mama upiekła również piernik i coś tam jeszcze, podejrzewam, że ciasta wyjdą nam w tym roku… No, tak, jak teraz wyszły. Czyli obficie.
Ale od czego są tabletki na trawienie? 😉
Wesołych Świąt, kochani!