Wczoraj porysowałam komuś auto na parkingu Znów za mało wyprostowałam koła i przy wyjeżdżaniu otarłam się pyszczkiem o czyjś zderzak…
Tak się zdenerwowałam, że aż się poryczałam, Strzelec musiał za mnie pisać liścik do właściciela, bo ja nie byłam w stanie utrzymać długopisu. Niby bzdura i nic się strasznego nie wydarzyło, ledwo parę rys, a i to bardziej u mnie, ale poczułam się jak totalna oferma, osioł i bez mała zbrodniarz, bo przecież powinnam była bardziej uważać, a przez gapiostwo czyjeś ukochane auto będzie teraz naznaczone. Gdyby nie było przy mnie Strzelca, to chyba bym zostawiła Vincentego i na piechotę wracała, znacząc drogę krwawymi łzami. Na szczęście był, nie stracił głowy, skarcił spokojnie za histerię, za nieuwagę też skarcił, potem przytulił i pocieszył, a na koniec kategorycznie kazał mi wsiadać i prowadzić, bo ja już oczywiście zaczynałam tyradę, że nie powinnam mieć prawa jazdy i się do niczego nie nadaję, i ja już nie chcę, i fokle. No ale wsiadłam i prowadziłam, trauma pokonana, przynajmniej na chwilę, chociaż zaparkowałam kilometr od domu, byle tylko nie wciskać się w wąską lukę między samochodami 😉
Tym jednak sposobem Vincenty zrobił się przynajmniej bardziej symetryczny – kiedy go kupiłam, miał już rysy z jednej strony zderzaka. Teraz ma idealnie takie same z drugiej, i to z bonusowym cudzym, krwistoczerwonym lakierem. Rany wojenne, niech skonam 😉 Ech, a tak ostatnio wychwalałam czerwone lakiery, i się zemściło głupkowato… Los jest naprawdę złośliwy!