Dzień (w sensie pory) można opisać w skrócie: totalny bezsens. Praca, trochę grzebaniny na kompie, brak weny. Ogólnie mówiąc zastój, spokojna rezygnacja, pogodzenie się z rzeczywistością. Troszkę dołka, ale w wersji optimum.
Wieczór: po cichu nadchodzi wkurzenie. Nie lubię, gdy nie mam natchnienia, a jednocześnie chcę coś napisać. Cholernie głupie uczucie. W całym blogu najbardziej uzależnia ten mały przycisk „publikuj”. Tak bardzo chcę coś opublikować!
Powoli zaczyna mnie nosić. Pomysłów wciąż brak.
Późny wieczór: bum. Ktoś.
No teraz to już jestem naprawdę zła. Najbardziej na świecie nie lubię być olewana. A potem odzywa się taki jak gdyby nigdy nic i gra muzyka. G* gra! No nienawidzę, sory, ale nigdy tego nie pojmę, jak można tygodniami nie dawać znaku życia przy moim gorączkowym dobijaniu się i dopytywaniu, co się dzieje, później zaś nawet słowa wyjaśnienia nie dać. Dobrze chociaż, że przeprosiny są, bo dla niektórych nawet i to już jest za trudne.
I wtedy, na samym końcu…
…”Nie pytaj, dlaczego”.
Błąd, błąd, płachta na byka, uciekać, state of emergency!
Nie no, teraz to już muszę coś napisać, skoro nawet stan ducha mnie pcha na blog!
I tak oto nadchodzę z furią.
Pełnokrwista furia to to jeszcze nie jest. W wersji a la Bloody Red (czyli Krwawa Czerwona, jakby ktoś nie wiedział) byłaby to bowiem jatka z fruwającymi kończynami i flakami, ciachniętymi stalą, najlepiej japońską.
Po co wysyłać na wojnę tych biednych chłopców; ekonomiczniej wysłać mnie samą jedną, byle w furii. Efekt murowany. Jakby tak jeszcze podjudzić dynamiczną muzą z gatunku dających kopa niezależnie od nastroju, to krajobraz po bitwie wyglądałby jak po przejściu szarańczy, słowo daję.
Aktualnie jednak zadowalam się wywaleniem złych emocji bezpośrednio na obiekt-przyczynę. I żeby było zabawniej, jak zawsze ostatecznie czuję się z tego powodu WINNA!
Dość.
Nawiedza mnie bojowy cytat: „Now if any of you sons of bitches got anything else to say, now’s the fucking time!”
Włączam „Kill Billa”, fragment z Lucy Liu i wraca bunt! Cudooownie.
Idę spać naelektryzowana jak kot.
P.S. 1. Pewnie się domyśliliście, ale jednak potwierdzę – powyższy opis pokazuje oczywiście, jak w prosty sposób przypomniałam sobie, że mistrz Tarantino wzywa do kina i że trzeba potłumaczyć teksty na magisterkę. To było łatwe, wiem 😉
P.S. 2. Swoją drogą nie sądzicie, że język japoński jest stworzony do scen walki? Nie znam języka, który by równie doskonale pasował, akcentem i szaleństwem dźwięków tak jednoznacznie kojarzył się z szybkimi ruchami i intensywną, acz z gracją dokonywaną masakrą. Rozkosz posłuchać…