Są dwa miejsca w domu, gdzie mi się najlepiej rozmawia. Łóżko i kuchnia.
Dlaczego akurat te? Sama nie wiem. Łóżko zasadniczo jest chyba naturalne, bo skoro wpuszczasz kogoś w swoją pościel lub chociażby rozkładasz je przed nim i pozwalasz zasiąść (bez skojarzeń ;P), to tak jakbyś pokazywał, że rozmówca jest mile widziany i to „z bliska”.
Ale kuchnia? Co ona ma w sobie magicznego, że tak zachęca do zwierzeń?
Czy to dlatego, że tam przygotowuje się życiodajne jedzenie, czyli podświadomie uznajemy ją za na tyle intymne miejsce, że ktoś, kto się w niej znajduje, nadaje się do powierzania mu tajemnic? A może sprawia to właśnie ta bliskość pożywienia, którym można się zająć dla niepoznaki w razie schodzenia rozmowy na niebezpieczne tory? Wyzwala w nas poczucie bezpieczeństwa i stąd ten efekt? Czy też powodem jest swoboda, z jaką normalnie się tam poruszamy, a która niekoniecznie ma zastosowanie np. w pokoju? Albo fakt, że spędzamy w kuchni po prostu dużo czasu, zawsze jest coś do zrobienia i niejako „kuchenne” rozmowy wchodzą nam w krew?
Od dawna się zastanawiam nad tym fenomenem i nadal nie doszłam do konkretnych wniosków.
Ot, takie myśli udziwnione; wyjaśnienie pewnie jak zwykle banalnie proste.
A może to jedynie kwestia światła…??
______
Cytat (tylko trochę, ale zawsze) a propos:
„Życie jest jak kuchnia – aby zrobić w niej cokolwiek, trzeba pobrudzić ręce.”
Honoré de Balzac