Zagadkowy się żeni.
Zastanawiam się, czy los usiłuje mi coś udowodnić czy co… Zupełnie niepotrzebnie, doskonale wiem, że jest francowaty, złośliwy i zawsze wygrywa.
Kurwa, mam dość. Naprawdę. Nie mam już na to wszystko siły. To ja miałam pierwsza wziąć ślub, to ja miałam być szczęśliwa. On na to nie zasłużył, powinno go tak samo boleć, powinien się tak samo długo męczyć, to nie fair…!!!
Chociaż tak naprawdę zupełnie nie chodzi o zranioną dumę czy niską chęć zemsty.
Mam doła jak stąd do Honolulu i szczerze nawet nie chce mi się udawać, wmawiać, że będzie dobrze, że spotkam kogoś, kogo pokocham równie mocno jak kochałam wtedy, a w zasadzie jak kocham do tej pory, z tą różnicą, że ten ktoś pokocha też mnie.
Wiem, że to łzawe pierdoły bez ładu i składu, w dodatku nacechowane nienawistnymi emocjami, całkowicie pozbawionymi chrześcijańskiej miłości do bliźniego, ale olewam, nie jestem robotem, mam prawo do chwili słabości, zwłaszcza tutaj, mam prawo płakać, mam prawo się sprzeciwiać niesprawiedliwości, mam prawo! Kurwa, to boli już 2,5 roku, mimo oszukiwania się, że tak nie jest, mimo tylu prób udowodnienia, że to bzdura. A przecież tak bardzo się napracowałam, by zdusić w sobie cały ten żal, całą rozpacz, by podnieść się, powstać i pójść do przodu.
Chciałabym, żeby ta wiadomość paradoksalnie mi pomogła, żeby to był koniec udręki, gwóźdź do trumny tego chorego uczucia, a żałoba, którą teraz odczuwam, skończyła się ostatecznym pogrzebaniem, zagrzebaniem go tak głęboko, bym nigdy już nie wykopała nawet milimetra drzazgi.
Pooszukujmy się razem…