Problem polega na tym, że im więcej ma się lat, tym bogatsza kumulacja doświadczeń w umyśle. Trudniej przywyknąć do kogoś, trudniej też zmienić swoje oczekiwania czy przyzwyczajenia, oparte na bazie długotrwałej samotności, która wiązała się zawsze z samowystarczalnością. Owszem, pozbawioną towarzystwa, ale jednak wolną od cudzych potrzeb, od własnych potrzeb. Od cudzych rozczarowań, od własnych rozczarowań. Od cudzych i własnych lęków.
Trudno jest być z kimś, kto się boi tego bycia. I kto, co gorsze, traktuje ten strach jako naturalne uczucie w związku z kimś, a także jako całkowicie wyczerpujące wyjaśnienie braku zaangażowania. Albo inaczej – nie braku, tylko chwiejności. Nie wiadomo, co myśleć w sytuacji, gdy ktoś ma zrywy zainteresowania, chęci bliskości, wspólnej radości – a parę chwil później następuje zwrot o 180 stopni. I nawet nie można mieć o to do niego pretensji – wszak powiadomił, że ma z tym problem. Wszak nie robi tego ze złej woli. Wszak taki jest. Po prostu.
To usprawiedliwienie wytrąca z ręki każdy argument. Taki jestem i już. Postaram się, ale nie wiem, czy wyjdzie.
W domyśle – albo to zaakceptujesz, albo cześć. Ale jeśli cześć, to będzie wielkie zdziwienie z jego strony. Bo przecież uprzedzał…
Nie wiadomo, jak walczyć o człowieka, który może i chce, ale boi się pokochać. Zmieniać się? Zmieniać jego? Zostać? Odejść?
Ile można czekać? Czy jest na co czekać? W imię czego czekać? Czy jeszcze się w ogóle ma na to ochotę?
I czy to czekanie nie jest przypadkiem wygodnym rozwiązaniem? Czekaniem tylko na zrządzenie losu, na wydarzenie, które za nas podejmie decyzję? Na wszelki wypadek, żeby mieć czyste sumienie?
Pada deszcz, zostawia cienkie, poprzerywane kreseczki na szybie. Pomalowałam paznokcie na żółto. Znów mam katar.