Tak jakby ciut przesadziłam z tym otwarciem sezonu… Za długo biegałam jak na pierwszy raz i, no cóż, sylwetkę staruszki mam już opracowaną do perfekcji. Rano z głośnym sapaniem wyczołguję się z pościeli, skurczona, przygarbiona i z wypiętym w wyniku zgięcia kolan tyłkiem chwytam się komody, po czym podciągam na ramionach, ruszając zastałe kończyny dolne, które natychmiast reagują niemal słyszalną eksplozją bólu w obu łydkach. Prostuję się na raty i bardzo powoli, z pozycji kucającej do prawie pionowej, co jednak wcale nie oznacza pozbycia się problemu, ponieważ jest nim także poruszanie się. Pierwsze kroki wypisz wymaluj przypominają pląsanie pająka w grubej pieluszce i po rozżarzonych węglach. Gdy się trochę rozciągnę, mój chód przybliża się swą płynnością mniej więcej do gestykulacji robota, który był uprzejmy w całości zardzewieć. Na końcu po prostu sunę jak Buka, starając się raz wyprostowanych nóg już nie zginać, minimalizując w ten sposób, prócz niepożądanych doznań, ilość wyartykułowanych głośno jęków.
Kiedy ostatecznie mięśnie się rozgrzeją, docieram do pracy, siadam przed komputerem… i podczas każdego wypadu do łazienki cała szopka rozpoczyna się na nowo.
Ale ja lubię ten ból, mimo wszystko No i z okazji szurania nogami zamiatam mocniej biodrami, więc liczę na to, że dla osoby z dużą dozą wyobraźni ten paralityczny posuw jest nacechowany seksapilem 😀
Chciałoby się rzec – o słodka naiwności 😉