Słucham muzyki z „Pride and Prejudice” i do oczu samoczynnie napływają mi łzy. Budzą się we mnie tęsknoty, do których nikt nie ma wstępu, których nawet nie powinno być. Nie wiem, gdzie ich źródło. Są niezależne od szczęścia czy nieszczęścia, po prostu istnieją jako część mnie, zazwyczaj schowane, czasem tylko z nagła huraganem wdzierające się w płuca, na chwilę. Zamykam oczy, pod łupinkami powiek oglądam obrazy, sprawiające przyjemność i kłujące boleśnie.
Chciałabym móc się tym dzielić. Chciałabym wyemitować dla kogoś jak z rzutnika to, co widzę, jak widzę, kiedy widok zamienia się w myśl, którędy myśl podąża przez ciało i jakie komórki pobudza.
Niekiedy czuję, że eksploduję z nadmiaru. Nasyca mnie tak wiele z piękna tego świata, z jego smutku, radości i niesamowitej mądrości. Sierp księżyca, migoczące niebo, falujące zboże, pachnące fiołki, szum drzew, śpiew ptaków. Cisza. Te pozornie proste rzeczy, tak pierwotne, że aż zapomniane. Zapominane co dnia, odnajdywane co jakiś czas. Wstrząsające, gdy się w nie zatopi.
Stare-nowe. Najważniejsze. Bezwstydnie panujące, mimo wszechogarniającego na nie zobojętnienia.
Smutno mi i cudownie jednocześnie. Trudno uporządkować taki chaos uczuć, zakwalifikować i zaszufladkować odpowiednio. Lubię ten stan, chociaż nie chcę, by trwał. Jest zbyt trudny; a przy tym cieszę się z tego stopnia trudności.
Bo dzięki niemu to ciągle ta sama ja.
Spójrzcie w niebo.