Wracałam z miasta, całkiem wstawiona. Dość rzec, że po piwie i 3 lampkach wina. Kulturalnie jednak jechałam autobusem, śpiąc snem sprawiedliwego i budząc się co dwa przystanki, spośród których na szczęście jeden okazał się moim. Wysiadłam zatem i tradycyjnie skierowałam się ku parkingowi, ażeby po drodze podesłać jeszcze całusa autku.
I tak idę, i z daleka widzę na jego boku jakąś białą smugę. Podchodzę, patrzę – kupa jak mamut. Od razu mi się ciśnienie podniosło na pierzaste bydlę, które śmiało mojego Vincentego obsrać, ale cóż, wyjęłam chustkę i zaczęłam czyścić – i nagle skonstatowałam, że coś mi nie pasuje. Znacie to uczucie, kiedy coś jest nie tak, ale nie wiadomo, co? Właśnie. Stanęłam więc w pół gestu, usiłując dotrzeć do sedna problemu – i olśnienie nadeszło. Zrozumiałam, że…
…po prostu wycieram cudzy samochód 😀
Oczywiście natychmiast przestałam, powiedziałam: „Łejery”, po czym, pełna głębokiej wdzięczności, że się nie włączył żaden alarm, zrobiłam w tył zwrot, resztę kupy olałam i zwiałam.
Vi stał obok, całkiem czysty.
Oj no bo ciemno było, każdemu się może pomylić…