Naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy to może ze mną jest coś nie tak. Znów stało się to, nad czym nie miałam kontroli, czego nie umiałam, a może nie chciałam przewidzieć, co dotknęło nagle a niespodziewanie, i boli tak okropnie.
Doskonale pamiętam, jak zabrakło mi powietrza w płucach, oddychałam szybko, jakbym tonęła, ale ciało nie chciało się wypełnić tlenem, w głowie nie istniało nic prócz myśli „dlaczego”, patrzyłam w jeden punkt. Niczego nie było, łez też nie, tylko to kłucie rozbijające od środka, rozsadzające żołądek. Nie wiem, ile razy jeszcze zdołam to udźwignąć.
Dzisiaj, po trzech tygodniach od rozstania, usiłowaliśmy jakoś poskładać nasze relacje, by nam nie przeszkadzały w pracy. Dwa miesiące związku to raczej krótko, ale wystarczająco, żeby potem ciężko było przejść nad jego końcem do porządku dziennego. Zwłaszcza że strata mężczyzny to dla mnie zawsze automatyczna strata przyjaciela.
Rozmawialiśmy długo, w sumie pierwszy raz tak szczerze – i uderzyło mnie, jak bardzo, będąc z kimś, człowiek boi się otworzyć, lęka się prawdy, przeszłości, demonów. Zwłaszcza własnych. A potem, gdy wreszcie odsłania swoje niedoskonałości i próbuje się z nimi zmierzyć – lekcja okazuje się przyjść nie w porę.
Za późno już. Znów płaczę samotnie.