Jak co roku przy okazji jakichkolwiek wyjazdów, tak i tym razem zastanawiała mnie mocno pogoda, jaką ześle mi los. Urlopowy wachlarz pogodowy mam wyjątkowo rozrośnięty, jednak teraz naiwnie spodziewałam się dla urozmaicenia ładnej aury. Mam nauczkę na przyszłość, zaiste! Trzy dni nieustającej ulewy, stany alarmowe na rzekach, które jeszcze parę chwil wcześniej były łagodnymi strumykami, do tego wiatry oraz burze.
Czerwona na wakacjach.
Ale nie będę tak całkowicie narzekać, bowiem w dzień przyjazdu był upał, drugiego pogoda w kratkę, trzeciego cudowne słońce, a na koniec pobytu znów było widać góry.
I powiem Wam, że nic nie robi tak dobrze na żale i smutki jak spędzanie wakacji na szlaku (zwłaszcza z Brasillą i Nivejuszem). Ostre powietrze, spocenie, brak tchu, przeklinanie i stękanie, łzawe podczołgiwanie się trzech bab tuż pod szczytem, rezygnacja z mini-herbaty za 6zł i ta wieczna nadzieja, że na pewno za zakrętem już nie będzie pod górkę – to jest to, co kocham, uwielbiam, ubóstwiam, nawet gdy potem zad kwęka przy każdym ruchu.
(No i nie zapominajmy o wiecznej miłości do PKP, w którym siki wydala się w pozycjach, o jakie byśmy się nawet nie podejrzewali, oraz dzieli los tułacza z pisklętami – tak, PISKLĘTAMI – które robią pi-pi-pi, z wyraźnym zwielokrotnieniem natężenia pipania podczas postojów.)
Widoki wynagradzają wszystko. Prawda?
Przecudowne, wściekle zielone, pachnące lasem i strumykami, kochane Karkonosze.