Dziś:
– w centrum handlowym, w którym pracuję, przeciekł dach. Co prawda na wejściu (miłe powitanie), nie w mym punkcie, jednak dało mi do namysłu;
– w forcie tuż koło mojego domu znaleziono niewypał. Mieszkańców nie ewakuowano, ponieważ impreza pt. światło i dźwięk (=policja+straż pożarna) miała miejsce ponad 400m od zabudowań. Jaki zasięg rażenia ma bomba?
– na przejściu dla pieszych, które codziennie przemierzam, samochód śmiertelnie potrącił człowieka. Osobiście wcale się temu nie dziwię, gdyż, jak wiadomo, do mojej pracy codziennie przybywają tabuny staruszków, znanych z rączego przegalopowywania na czerwonym i wprost pod koła (już dwa razy miałam palpitację serca z tego powodu, a potem czułam się sama jak opóźniony wapniak, zważywszy że do tej pory się cykam, nawet gdy auta są hen daleko. Chociaż w sumie… jak by nie patrzeć, dziadki mają już mniej życia do stracenia), mimo wszystko jednak świadomość nieco mnie rozstroiła;
– a rano to fokle wyłączyli mi ciepłą wodę.
W obecnej sytuacji wakacje to nie fanaberia, to absolutna powinność.
Update: Dnia następnego w pracy trzy razy zresetował mi się samoistnie komputer, potem parę chwil siedziałam w egipskich ciemnościach, gdyż w połowie dzielnicy padł prąd, a kiedy go uruchomili, współpracy odmówiła drukarka. W obecnej sytuacji… jw. (I ależ skąd, wcale mnie nie martwi, że tam, gdzie jadę, właśnie sypie rekordowy śnieg).