Od dłuższego czasu w pracy regularnie coś nam się gubi. A to nożyczki – ostatnio, gdy znalazłam je na zapleczu, padło nawet podejrzenie, czy aby szef sobie nimi nie obcina paznokci, hi hi; a to faktury, i nikt się nie przyznaje do przełożenia ich gdziekolwiek, w związku z czym dzisiaj nawet grzebałam w śmietniku, bo a nuż; a to długopisy – jednakże w tej kwestii raczej stawiamy na szeroko zakrojony proceder kleptomanii. Słowo daję, co wyłożymy na stół świeżutkie długopisy, zaraz znajdują nowych właścicieli. Klienci chyba sobie ubzdurali, że to taki gratis, a dla nas to najcięższa zbrodnia, albowiem potem nawzajem sobie wyrywamy te smętne pozostałe resztki i robi się bajzel, więc gdy co uczciwsi pytają, czy dostaną długopis w prezencie, zawsze witamy te roszczenia zgodnym obrzydzeniem.
Ale już nagminne jest gubienie kart SIM. Ponieważ jakoś musimy te telefony włączać, a nie wszystkie mają opcję trybu bez karty, potrzebujemy trochę takich kart demonstracyjnych. Swego czasu mieliśmy trzy. Potem się sukcesywnie ulatniały (następnie odnajdywały np. w telefonach lub pod stołem), z braku laku włączaliśmy więc wszystko na naszym numerze firmowym. No i teraz ostatecznie i on się zgubił – osobiście uważam, że pozostał w sprzedanym telefonie i odjechał z klientem. Ten klient wprawdzie nie będzie miał z niego wielkiego pożytku, ponieważ tam akurat funkcjonuje blokada na połączenia ze wszystkimi prócz Biura Obsługi, no ale jednak. Całe szczęście, że drugi numer, który jest przeznaczony do szerszego kontaktu z ludźmi, ma kartę SIM złamaną i boimy się jej ruszać, bo niechybnie stałby się następnym w kolejce do zniknięcia.
W związku z powyższym uradował nas wielce fakt, że w oddanym nam niedawno z użyczenia modemie znaleźliśmy cudzą kartę internetową bez PINu. Od razu ją zaadaptowaliśmy na potrzeby punktu; niestety i ona zniknęła Potem cudownym sposobem znalazły się nagle dwie puste karty SIM, za to teraz wcięło wszystkie naraz i zmuszeni byliśmy zakupić po prostu kartę pre-paidową. Ciekawe, ile wytrzyma.
Raz też zapodziałam klucz od pracy. Wyleciał mi z rąk na zapleczu, ale w ogóle nie zadźwięczał, że spadł. Szukałam go zatem w wiadrze z wodą, pod krzesłem, stołem, w rozmaitych ciuchach służbowych, w butach, nawet w majtkach – nic. Dopiero jak już go dorobiliśmy (przy strasznym stękaniu byłego prezesa, że drogo), odnalazłam go w czeluściach… własnej torebki. Nie przyznałam się jednak, a teraz… cóż, znowu nie wiem, gdzie go mam i czy w ogóle