Moim pierwszym telefonem była Motorola. Zabijcie mnie, ale nie pamiętam, jaki model. Wiem tylko, że jak na owe czasy była maleńka (nawet mimo anteny) i zgrabna. Do tej pory zachowała stan idealny – może dlatego, że nosiłam ją w ohydnej, acz wówczas bardzo modnej kaburze, która przydawała jej dwukrotnych rozmiarów. Dzwonić dzwoniła, smsować smsowała, chociaż jak coś pisałam i ktoś zadzwonił, to zapominała cały tekst. No i gdy wystukałam coś szybko, to potem chwilę musiałam czekać, bo biedaczka nie nadążała. Niemniej miałam ją chyba z 3 lata, dopóki nie zwariowała przy ładowaniu, i byłam dumna z jej posiadania, ponieważ w porównaniu do telefonu siostry, który był telefonem zgoła obronnym (totalna cegła), mieściła się w kieszeni spodni bez większego problemu.
Potem od eksa dostałam Nokię. Bodaj 6610 (kurcze, właśnie sprawdziłam i nawet w Wikipedii o niej piszą!), o czym dowiedziałam się dopiero rok temu, bo głupio mi było się starać o pracę w telefonii, nie znając modelu własnego aparatu. Teraz to wapno, lecz na tamte czasy też całkiem nieźle się prezentowała, już mi SMSów nie zapominała, a miała również tak przydatne rzeczy jak przypomnienie i terminarz. W międzyczasie wszyscy powymieniali telefony chyba z 5 razy, a ja twardo używałam ten jeden, zwłaszcza że przy rozstaniu eks łaskawie pozwolił mi go zatrzymać (burak jeden, że śmiał w ogóle o tym wspomnieć, nie?).
Tylko raz wymieniłam baterię (i to zdobyczną), cała reszta bez zarzutu. No, prawie. Obudowa nosiła wyraźne znamiona długowieczności – cała obdrapana, ze zmatowiałą szybką – co miało jednak zdecydowaną zaletę: podczas licznych upadków było mi kompletnie obojętne, co się z nią stanie. Zazwyczaj rozwalała się na czynniki pierwsze, a po złożeniu działała dalej. I takie właśnie telefony są najbardziej cholerne – bo ja mam tak, że dopóki mi się coś nie zepsuje, to nie wymieniam. Będę marudzić, ale będzie mi żal – i sprzętu, z którym tyle przeżyłam (jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. No ale kurde jednak ma!), i pieniędzy, bo skoro mam coś, co jeszcze funkcjonuje…
Jednak niestety któregoś upadku biedna nie zdzierżyła. Odpadła w niej tylna szybka i nawet jak na moje potrzeby wyglądało to już nazbyt biednie, chociaż gdyby nie to, że obudowa, którą akurat mogłabym dać na wymianę, nie miała z kolei przedniej szyby, pewnie by staruszka do tej pory nie przeszła na emeryturę. Jednak w końcu stało się – i zawitał do mnie nowiutki jak cacuszko Sony Ericsson.
Oczywiście teraz już nie mogłam sobie pozwolić na byle jakie parametry, żeby nie było, że szewc bez butów. Zatem ma wszystko, co mieć powinien – muzykę, wideo, internet – a przy tym co? … no oczywiście, że jest brązowy ;D I robi TAKIE zdjęcia! Hura