Porozmawialiśmy. Nie jestem zwolenniczką przeciągania pożegnań, ale tym razem sytuacja była wyjątkowa, musiał mi coś dostarczyć. Zgodziłam się, żeby było osobiście, bo i tak musiałabym mu oddać torbę. Raz kozie śmierć.
Najpierw po prostu wręczyliśmy sobie co trzeba, patrząc w ziemię czy odwracając wzrok. Gdy miał już iść, spojrzałam mu prosto w oczy. Dłużej. Intensywnie do bólu. Spytał, czy na chwilę usiądziemy. Zaparkowaliśmy za drzewem, w nikłym świetle latarni. Dużo ciszy było w tym spotkaniu. Nie zamierzałam go oskarżać. Lecz nie chciałam też mu niczego ułatwiać.
Ma kłopoty. Jego mama jest bardzo chora. To zżyta rodzina, więc spadło na nich jak grom z jasnego nieba. Ja to wszystko rozumiem – powiedziałam – ale jak to ma się do mnie? Nie chciałam być okrutna czy bez serca, jednakże to było logiczne rozwinięcie tego, co miałam w głowie. Przecież przez tyle czasu jego problemów ze znalezieniem pracy itd. chyba dowiodłam, że można na mnie polegać?
Mówi, że sam siebie nie rozumie. Że się pogubił i nie wie, co ma robić. Powiedziałam, że jeśli nie jest pewien uczuć, to niech się nie odzywa. Może się odezwać, jak coś postanowi.
Z jednej strony myślę teraz, że to głupie. Karmię się nadzieją, nie wiedząc, czy słusznie, to po pierwsze, poza tym – czy naprawdę można to odbudować? Wiem, nie takie rzeczy ludzie są w stanie odkręcić. Ale… czy – zakładając, że mu się odmieni – będę potrafiła zapomnieć? Zaufać znowu? Sama nie wiem, a jednocześnie na myśl o tym, że miałabym to wszystko utracić…
Gdzie Twoja duma, Czerwona, gdzie…?
Lecz czy w miłości zawsze należy kierować się dumą?
Nie. Tylko jeszcze ta miłość musi być, obustronna i chwytana jako pewnik.
Dlaczego to wszystko jest takie popieprzone…