Po prostu nie wiem, co ze sobą zrobić. Dopadła mnie jakaś nijakość, tak jakbym frunęła gdzieś poza własnym ciałem, odrzucona przez czasoprzestrzeń, nic nie czuła, a jednocześnie czuła wszystko, co się zgromadziło i próbuje wywędrować codziennie, podczas gdy ja to nieustannie upycham z powrotem do kufra swoich beznadziei, w akcie niepohamowanej niechęci do podobnych stanów odrętwienia. Jest dobrze, lecz mimo to coś mnie ciągnie w dół, w niedostrzegalną mgłę, która lodowatymi paluchami programuje mi w sercu poczucie zrezygnowanego zobojętnienia bez powodu… Wcale nie rozmyślam o smutnych rzeczach; a przy tym nie jestem w stanie zadumać się nad radosnymi. I zostaję z tym tak dotkliwie sama, ale chcę być z tym sama, muszę być sama. Do tego nikt nie ma dostępu, nawet ja, poza takimi dniami jak dziś. Skąd to się bierze i jakie ma znaczenie – nie wiem. Nie wiem nawet, czy pragnę się tego pozbyć. Wcale też nie liczę na odkrycie, tak czy nie.
To przerażające, że można nie rozumieć swoich emocji – albo raczej ich braku. Chociaż w istocie nie ma we mnie ani szczypty lęku. Nie ma nic, jakby mnie całej w ogóle nie było. Taka próżnia, w której gdzie się nie ruszyć, jest identycznie. Ani dobrze, ani źle – a przez to całkowicie nie do zniesienia.