Porozumiewanie się to umiejętność nieoceniona, acz trudna. Tym trudniejsza, gdy ktoś, z kim muszę ją doskonalić, nie uważa jej za dobre rozwiązanie. Gdy jest zaprogramowany na swoje racje – choćby i racjami nie były. Gdy się ich kurczowo i z bezpodstawnym uporem trzyma, a na każdy – nomen omen – racjonalny argument reaguje nawet najbardziej bzdurną, byle tylko wywołującą zmieszanie czy poczucie winy kontrą. Tak! przy takiej osobie, mimo pewności, że nie zrobiłam nic złego, jakiekolwiek moje żądanie bądź brak zgody na niedorzeczności wywołuje niejasne wyrzuty sumienia. Ponieważ ciągle wolę rozmawiać niż się kłócić.
Na szczęście tylko do pewnego momentu. Przychodzi bowiem czas, kiedy rodzi się bunt, kiedy chcę atakiem odpowiedzieć na atak, na władcze traktowanie, na to, co druga osoba – nie, nie proponuje – narzuca! Bo są reguły i reguły, coś powszechnie przyjęte i coś, co trzeba indywidualnie wypracować – dialogiem. A dialog nie polega na terrorze i patrzeniu na rozmówcę z góry. Dialog polegać powinien na graniu do jednej bramki – by maksymalnie dużo zainteresowanych stron rozeszło się z wrażeniem, że coś wniosło do końcowego efektu, i że nie była tym tylko uległość.
Życie to sztuka kompromisów i uprzejmości. Co ciekawe, wszystko to opiera się w pewien sposób na prawach – tych niepisanych i tych formalnych, których przestrzeganie jest obligatoryjne. I choć zwykle do tych drugich uciekam się niechętnie, w świetle aktualnych wydarzeń stają się ostatnią deską ratunku. Bazą walki – może niewartej świeczki, może bez przyszłości, może samobójczej – ale, na honor, zawsze walki!
Nie będzie pracodawca pluł nam w twarz. Nigdy.