„Chicha – musujący napój alkoholowy, wytwarzany z manioku lub owoców palmowych (pupuña)
Czytałam to wczoraj wieczorem i tak się zasugerowałam, że przyśniłam się sama sobie jako Michelle Pfeiffer (no ok, to akurat nie wiem, skąd mi się wzięło, ale kombinuję, że dżunglę skojarzyłam z rajem, a raj z Gangsta’s Paradise, co nawet by pasowało, zważywszy narkotykową wojnę domową w Kolumbii). Michelle w jaskini na atłasowych poduszkach żuła tę – jakkolwiek to brzmi – pupuñę (a po mojemu brzmi, że żuła, parafrazując, nieduży tyłek, czyli właściwie mój własny, co z punktu widzenia technicznego jest mało możliwe, choć z punktu widzenia snu pewnie nawet przytulanie go byłoby do zrobienia), ale jej nie wypluwała, tylko formowała w balon. Potem zaś do jaskini zaglądał wielki smok lub dinozaur, wielka gadzina w każdym razie, a ja vel Michelle przekazywałam mu ten mokry, cieknący balon i z zadowoleniem zabierałam się za kolejną pupcię. Tego, pupuñę.
Może to znak? „Wezwanie”, jak mówią Indianie?
Cóż, na pewno jest to Wezwanie do przeczytania książki. Do zrobienia chichy chyba już mniej, ponieważ nie jestem pewna, czy ktokolwiek, ze mną na czele, chciałby pić moją ślinę. Ponoć wg lekarzy powstający alkohol oczyszcza chichę jak pasta zęby – lecz świadomość jest mimo wszystko dość obrzydliwa. Chociaż na zdrowy rozum chyba bardziej obrzydliwe są flaki śmierdzące szambem. Tyle że ich też nie jadam…