Każda pora roku ma swój zapach. Lato pachnie jasnymi porankami, skórą trąconą słońcem i kryształową, zimną wodą ze strumienia. Jesieni, mej ukochanej, towarzyszy woń ściółki, rozbuchanych karotenoidów, znużonej trawy i mgły. Zima kojarzy się z cierpkim powabem mrozu, igłami choinki oraz szyszkami, wesoło rozpryskującymi iskry z kominka.
Wiosna ma w sobie każdy z tych zapachów. Jest promienna i delikatna, ale też chmurna i gwałtownie zmienna. Pokazuje dużo wdzięku, którym jednocześnie doskonale potrafi denerwować, irytować czy doprowadzać do rozpaczy. Zupełnie jakby sprawdzała, jak daleko może się posunąć, by mimo wszystko nadal każdego roku wypatrywano jej z miłością i tęsknotą.
Powietrze rzadko kreśli przezroczyste. Zawsze maluje jakąś mętną poświatę; drzemie w niej ciepło i kurz z porządków, które każdy czuje się zobowiązany wykonać. Zewsząd słyszy się wówczas postukiwania młotka, trzepanie dywanów, warczące silniki naprawianych aut. Chce się krzyczeć, biegnąc ku zjeżdżalni w nagłym zrywie swobody i beztroski, chce się muskać palcami źdźbła, świeżo wychylające łepki z ziemi, chce się wtórować ptakom, pierwszym zwiastunom odradzającego się życia… Zachwyca się każdym nowym pączkiem na krzewach, każdym listeczkiem, każdą mrówką czy natrętnie buczącą muchą.
Słońce dusi męcząco, pierś bezwstydnie przygniata para po zraszającym deszczyku, który ma zapach asfaltu i tych niezwykłych attodrobin optymizmu.
Ciężko oddychać – a jednocześnie tak lekko.