Kupiłam sobie bransoletki. Było ich 20 w pęczku, cudnych, wsuwanych na rękę, takich jednocześnie eleganckich i nienachalnych. Któregoś dnia zaprezentowałam je Brasil w kawiarni. Prawidłowo się zachwyciła i wszystko cacy, dopóki nie wróciłam do domu. Czegoś mi tak brakowało, a za skarby świata nie mogłam dojść, czego. Kiedy już stłamsiłam męczące wrażenie, zrzucając je na bark hormonów czy innych, równie kołowaciznogennych związków, odezwała się Brasilla z komunikatem, iż… znalazła moje bransoletki. W swojej torbie!
Pojąć nie mogłam, jak one tam wleciały, i to tak niepostrzeżenie. Ja tej torby nawet nie macałam!
Od wczoraj jednak wiem, że to ta biżuteria sama w sobie wykazuje bezczelną niesubordynację. Albowiem…
… założyłam ją na spotkanie w knajpie z Zagadkowym i jego kolegami. Na miejscu rozebrałam się z kurtki, siedzę sobie i nagle znów to dziwne uczucie nagości.
Bransoletki zniknęły!
Jeden przerażony rzut oka na podłogę uświadomił mi rozmiar zniszczenia. Pęczkowi się wypadło z mych objęć i każdy człon walał się po posadzce w promieniu 10 metrów… Normalnie pół pubu mi je zbierało i oddawało. I nawet nie pytajcie, skąd ten rozmach – doprawdy nie wiem. Bardziej bym zrozumiała, gdyby rzecz się zdarzyła później, kiedy już ekonomicznie spiłam się 2 piwami z hakiem (tzn. 2 z hakiem piwami) i po powrocie zasnęłam rozwalona na całej kanapie, a jeden z chłopaków nie zarejestrował mojej obecności na wspomnianym meblu i mi usiadł na głowie… Aczkolwiek i tak jedno nie ma nic do drugiego, zwłaszcza że napaść była raczej niegroźna, gdyż rzeczony zaraz się poderwał, krzycząc rozdzierająco: „Kto tu zostawił to biedne stworzenie??”. Poza tym bransoletkami głowa raczej nie steruje – jak widać zresztą…
No mniejsza z przyczynami. Skutek jest taki, że jak w pysk strzelił z 20 zrobiło się 16. I gdzie wtedy byli moi rodzice?!