Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia. Tymczasem pojawiło się coś, co mi zdecydowanie taką miłość potwierdza – czyli, odwrotnie analogiczna, niechęć od pierwszego wejrzenia. Absolutna. Niepohamowana. Jadowicie agresywna. Wyzwalana automatycznie, bez udziału woli, bez ruchu świadomości.
Jedyne, co mnie powstrzymuje przed daniem jej upustu, to fakt, że obiekt niestety stoi wyżej w hierarchii. Znaczy się w hierarchii zawodowej, nie że ewolucyjnej, bo to facet ;P
Równoznacznymi słowy szef wyższego szczebla. Cholerny fiut. W sumie wiem, że każdy szef się musi czepiać, że zawsze mu coś nie przypasuje, że taka jego rola. I nawet, myślę, zniosłabym te razy godnie oraz bez szwanku na honorze – gdyby płynęły od kogoś innego. Ale kiedy ten akurat buc wypowiada jakiekolwiek uwagi, to mierzi mnie natychmiast do niezmierzonych granic rozsądku i nie jestem w stanie tego w sobie zwalczyć. Działa jak mucha tse tse na antylopę, od razu się napuszam, obrastam kolczatką, i w dodatku jakimś takim strachem nasiąkam, co mnie jeszcze bardziej złości, bo to na cerę szkodzi i ja sobie kurde nie życzę…!
Co gorsza, wyczuwam, że on również w tej kwestii nie pozostaje obojętny, też wyławia we mnie cząstki odpychające, zwłaszcza że wczoraj w ogóle przestaliśmy się z tym kryć, bo jednak łatwiej maskować niechęć, kiedy ma się jakiekolwiek podejrzenie istnienia w drugiej osobie cienia sympatii…
Ale za to otrzymuję kolejny dowód, tym razem na istnienie miłości kompletnie odwzajemnionej i prawdopodobnie dozgonnej. Pocieszające?