Pomyłka jest oznaką nadmiaru myśli. (To nic, że zwykle kosztem innych myśli.)
1. Dnia pewnego poszłam odwiedzić siostrę i maluchy. Zauważyłam na stoliku farbki i przysiadłam do nich z siostrzenicą. Chcąc zaprezentować swe zdolności pedagogiczne, poinstruowałam małą, że aby farba się ładniej rozprowadzała, przed użyciem należy zamoczyć pędzel w wodzie – o, z tego oto plastikowego pojemniczka, który tu na pewno w tym celu stoi.
Chyba już go ktoś nawet wykorzystywał, bo ta woda taka mętna… No, i teraz dopiero można maloooować…
… niestety nie był to kubek z wodą, tylko jogurt pitny.
2. Na angielskim przerabialiśmy kiedyś tekst o sprawach wyglądu i urody. Najpierw należało spróbować samemu przetłumaczyć nieznane słówka, tak na czuja. No to przetłumaczyłam „yellowish complexion” jako kompleks żółtości. Nieco zaskakujące mi się to wydało, ale w końcu też są te Chińczyki dyskryminowane, to dlaczego by o tym nie napisać w podręczniku. Jednoczesna nauka języka i moralizatorstwo, niezły plan…
Po czym okazało się, że „complexion” to najzwyczajniejsza „cera”.
3. Jak wiadomo, w zeszłym roku byłam u Zagadkowego w Londynie. Kiedy wychodził do pracy, dawał mi klucze, żebym mogła się poszwendać po mieście i potem spotkać się z nim w firmie. Raz mieliśmy jednak wrócić oddzielnie, bo nie zdążyłabym po niego podjechać. Wytłumaczył mi, że mam wysiąść z busa koło takiej rzeźby-kotwicy, którą łatwo poznać nawet z daleka, a potem to już na pewno się odnajdę. Zgłupieliśmy przy tym oboje i nawet nam przez myśl nie przeszło, że byłoby bezpieczniej, gdybym znała nazwę choćby mojego przystanku, nie wspominając o nazwie ulicy, na której mieszkałam…
No nic, jak kazał, tak wsiadłam we właściwy autobus powrotny, skonstatowałam, że telefon mi zdechł, wymościłam się na pięterku, obliczyłam sobie, że pojadę najmarniej pół godziny przez te korki, i zajęłam się chłonięciem krajobrazu, ufając, że w ten sposób tym bardziej nie mam szans na przeoczenie kotwicy.
Po pewnym czasie zauważyłam bardzo ładny kościół. Zaciekawienie przeszło w coś na kształt poczucia deja vu. Tak jakbym go już gdzieś widziała… Zamyśliłam się niemrawo, flegmatycznie rozpatrując, czy mi się z polskimi kaplicami nie myli, w zadumie spuściłam wzrok i nagle coś mi zaburzyło widok. Mózg z oporem przetwarzał horyzont, lecz po dłuższej chwili powiadomił w końcu niechętnie, że to coś to nie kto inny, jak Zagadkowy, wymachujący do mnie wściekle tuż przed maską busa! Trzasnęło mną jak koniem wyścigowym, ruszyłam z kopyta, lecz zanim sfrunęłam ze schodków, to już dawno odjechałam. Na szczęście niedaleko, niemniej faktem jest, iż gdybym owo machanie równie skrupulatnie olała, to pewnie bym prędko do domu nie wróciła, wypatrując cały czas tęsknie tej kotwicy i nawet nie mogąc spytać o drogę, zważywszy że nie miałam pojęcia, dokąd ta droga miałaby prowadzić…
Ale przyznać trzeba, że kościół nie na darmo wydał mi się znajomy, skoro go codziennie mijałam. Się jednak ma ten dar spostrzegawczości.