Atak klona

Nie wiem, jak mężczyźni to robią, że, nosząc mnie na rękach, zgodnie i całkiem niezależnie od siebie głoszą, iż jestem leciutka jak piórko. Ja dziś nosiłam mojego siostrzeńca, który waży 7 kilo, czyli, jakby nie było, nieco mniej. Owszem, przez pierwsze 5 minut uważałam go za słodkiego brzdąca. Prędko jednak przechrzciłam go na klocka. Kolejne etapy narastającej udręki uświadomiły mi, iż dźwigam szafę; aż wreszcie, gdy chciałam się podrapać po głowie po upływie pół godziny podtrzymywania pupki tego Olbrzymiego Mamuta, normalnie moja ręka nie dotarła nawet do szyi, bo się zginać nie chciała. Biceps mi zginął śmiercią tragiczną.

Ludzie, to dziecko to potwór. Ja nie rozumiem, jak można być tak małym i takim ciężkim jednocześnie. I przy tym wszystkim na tyle wygimnastykowanym, żeby się wyginać w paragraf w najmniej spodziewanym momencie, przez co kończyny takiego stwora stają się kompletnie niekompatybilne z resztą ciała i istnieje duże ryzyko przeoczenia procesu wysmykiwania się, stawiające człowieka przed faktem dokonanym, czyli dzieckiem na podłodze. Zupełnie nie wiem, czym przytrzymać wówczas małego zwyrodnialca, zważywszy że ręka przecież nie żyje, za to żyją naturalne odruchy, wzywające do wywalenia wyżej wymienionego przez okno. Zwłaszcza gdy ów serwuje uzupełnienie atrakcji w postaci wkładania palców w tchawicę…

Niech moc będzie z Wami, o przyszli lub obecni rodzice. I o ręko moja oraz szyjo. Hryrgghhh.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *