Zawsze, zawsze w rybie trafię na ość. Traktuję to już powoli jako jedno z moich nieszkodliwych zboczeń, jednakowoż skoro dzień święty trza święcić, postanowiłam życzyć sobie ryby bez ości, coby zboczeniem Dzieciątkowych ocząt nie psuć.
No to ryby bez ości.
Całkowicie bez ości.
Bez nawet połowy jednej ości.
Bez nawet milimetra ości.
Albo alternatywnie z ogromniastą ością, której się nie da połknąć niepostrzeżenie ani nawet wsadzić do buzi.
Chociaż nie, duża zawsze może się rozpaść na mniejsze.
No to ryby bez ości.
Jeśli ktoś ma analogiczny problem, to też może kawałek z tego życzenia uszczknąć. Jeżeli nie, to życzę mu ryby jak do tej pory bez ości.
A teraz idę poszukać zwierzaka, bo co powiedzą sąsiedzi, gdy usłyszą po północy z jego stwardniałych strun głosowych: „czekałem na ciebie pod biurkiem w liczbie dni trzech, a ty nie nadeszłaś”…