Czasy liceum jawiły mi się i jawią jako takie brudne. Bez ustanku miałam wtedy poczucie, że robię coś nagannego. Czy to upijanie się, czy próby z papierosami albo trawą, czy koncerty i pierwsze obmacywanka z facetami – wszystko smakowało jak tanie wino. Były to lata szalone, wspomnień jest tysiące, niemniej pamiętam momenty straszne w swojej psychice. Godziny dołów, poczucie osamotnienia, niezrozumienia, wyalienowania i dodatkowo wiecznych sprzeczności. Tak jakbym nieustannie żyła z marcową pogodą. Dokładnie tak kojarzy mi się ten okres – łyse drzewa, zbrązowiałe i na wpół przerobione na ściółkę liście walające się po ulicach przy podmuchach zatykającego wiatru, mokry asfalt, niebieskie niebo, tu i ówdzie poprzetykane równie zakurzonymi jak cały mój byt chmurami… Ludzie stali za szkłem, nie czułam w sobie nic, co mogłoby ich ku mnie pociągnąć. Walczyłam o zainteresowanie, ale było mi tak źle samej ze sobą, że trudno się dziwić, iż nikt nie wyciągnął ręki.
Ponure przedwiośnie trwało w mej głowie bardzo długo. Właściwie większość życia spędziłam na rozpamiętywaniu własnego bólu, który napędzał mnie w tym moim wewnętrznym świecie i wręcz paradoksalnie był powodem do dumy. Bo co ci nędzarze mijani na ulicy wiedzieli o cierpieniu, prawda. Kiedy człowiek ma za dużo problemów i nie czuje pewności, że ktokolwiek chce mu pomóc, ani również że sam może sobie pomóc…
Był czas załamania. Był czas kurczowego chwytania się każdego człowieka, który okazał mi choć trochę serca. Był czas rozczarowania wszystkimi i wszystkim.
Potem musiałam się zmierzyć z samotnością, taką prawdziwą i całkiem nową, po rzeczywistych przejściach. Stanąć z nią oko w oko i powiedzieć jej: „Tak, wiem, że jesteś. Wiem, że będziesz przy mnie, gdy innych zabraknie. Razem więc możemy wiele”. Zanim jej to powiedziałam, minęło…
Ale możemy wiele. Bo samotność też może być radosna, może być pewnością siebie, może ustawiać sprawy w szeregu i odhaczać: to – dla ciebie! – ważne, to mniej ważne, a to miej w zadzie, bo jak nie będziesz mieć, to i tak ci ten zad przetrzebi.
Kiedyś mnie złościło, gdy tylko traciłam nad czymś kontrolę. Dziś daję sobie większy margines na błędy. A w głowie mam ciągle te jesienne kolory październikowych liści, rozgrzane źrenice, wiatr już łagodny i szumiący uspokajająco, i fotografie utkane szczęściem. I nawet gdy się nie uda raz, drugi, trzeci, wiem, że to ja. To ja. I mam marzenia.