Pamiętam, jak wstawałyśmy z siostrą wcześnie rano. Przychodził dziadek, podgrzewał nam mleko (wyjątkowa obrzydliwość, ale z czasem nawet i to się mile wspomina), a potem śmigaliśmy wszyscy troje do tramwaju. Następnie przesiadka na autobus i w pół godzinki lądowaliśmy w innym świecie. W ciszy porannej wioski, z gdakaniem kur i stukotem dzięciołów, z szumiącym lasem pachnącym żywicą, z leniwym niebem nad nami… Pierwsza rzecz – obchód. Sprawdzić, ile owoców dojrzało, ile kwiatów rozkwitło, ile szyszek spadło na trawę. To był prawdziwy rytuał, przy okazji którego dziadek opowiadał nam rozmaite ciekawostki przyrodnicze. To on w dużej mierze nauczył nas kochać naturę, dostrzegać jej piękno, radować się z każdego drobiazgu, jaki niesie nam życie. Widzieć w tym życiu cuda i zdumiewać na każdym kroku.
Przeżył wojnę. Przeżył roboty w Niemczech, ba! tak się urządził, że Niemcy z szacunkiem zabiegali o jego względy – a to dlatego, że robił z drewna doskonałe meble itd., no i przy tym posługiwał się znakomicie językiem. Do późnej starości chwytał wiedzę błyskawicznie. Krzyżówki rozwiązywał do ostatniego hasła. Zawsze. Myślę, że gdyby chciał, nauczyłby się nawet obsługi komputera.
Cenił sobie niezależność i samodzielność. Sam zajmował się swoim domem, a co piątek robił całej rodzinie placki ziemniaczane i zupę. Zaś prawdziwym jego popisem był smalec – nigdy później nie jadłam nic równie pysznego.
Był bardzo silny, fizycznie i psychicznie. Miał ogromną charyzmę i wolę walki. W wieku 55 lat uległ wypadkowi, który omal go nie zabił. Doznał złamania podstawy czaszki i długi czas był nieprzytomny, a potem sparaliżowany. Nie poddał się jednak. Nigdy się nie poddawał. Niewiarygodna chęć życia sprawiła, że wrócił do zdrowia. Nie do pełnej sprawności, ale po takim wypadku poruszanie się o lasce to doprawdy szczyt marzeń. A to nie koniec – kupił działkę i wybudował na niej dość sporą drewnianą altankę. Wszystko, co na niej jest, zostało postawione jego rękoma. Łącznie z garażem, który wznosił z moim tatą w wieku lat 80. 80…!!!
Największą czcią i uwielbieniem otaczał rośliny. Był ogrodnikiem-amatorem. Genialnym. Szczepił drzewka, oczkował, tworzył nowe nieformalne odmiany; nazywano go drugim Miczurinem.
3 lata przed śmiercią przestał wychodzić z domu. Chcieliśmy go zawozić na ten jego własny kawałek ziemi, żeby chociaż mógł tam posiedzieć, ale sobie nie życzył. Odciął się od niego raz na zawsze, żeby nie widzieć tego, co kochał całym sercem, a czym nie mógł się już opiekować.
Pamiętam jego bezradność, gdy nie mógł już o własnych siłach dojść do łazienki. Pamiętam, jak siedziałam obok niego, a łzy żalu płynęły mi po policzkach. Pamiętam jego kochane siwe włosy, krzaczaste brwi i silne dłonie, które nie poradziły sobie tylko z jednym – ze starością.
Jak każdy miał wady. Bywał nieznośny, nieustępliwy, uparty jak osioł. Trudny. Ale miał też w sobie ogromne pokłady miłości, ciepła i poświęcenia. Był najbardziej niezwykłym człowiekiem, jakiego poznałam w życiu. Największym autorytetem. Najdotkliwiej nieodżałowaną stratą.