Bagaż doświadczeń

W moim dorobku pięciu lotów tylko trzeci obył się bez udziwnień i strat (nie licząc potwornego bólu mięśni po znoszeniu walizki z tysiąca schodów w ukochanej stolicy). Cała reszta obfitowała w bonusy, dla zabicia nudy, jak sądzę.

Pierwszy wspominam wprawdzie wspaniale, jednakże zdegustowało mnie nieco odkrycie tuż po lądowaniu mnóstwa płynnego mydła w bagażu podręcznym. To były bowiem jeszcze czasy, gdy kosmetyki można było wozić w ilościach dowolnych. Zalało mi m.in. dokumenty, w tym paszport i legitymację, którą zresztą zostawiłam w Anglii na zawsze, przypuszczalnie w koszu na śmieci.

Drugi lot – do Grecji – skutkował utratą toniku, pianki do włosów i płynu do demakijażu, ponieważ niepomna ataków terrorystycznych sprzed roku czy tam iluś zupełnie nie skojarzyłam, że tym razem obowiązuje ograniczenie objętości płynów. Ponadto lądowanie było trudne, bo turbulencje szarpały nami niczym moja siostrzenica włosami swej lalki.

Lot czwarty odbył się w zeszły piątek. No ok, niczego nie straciłam, ale odprawiano mnie dość osobliwie, gdyż przeszukano mi dokładnie calutką torbę, łącznie z otwarciem lusterka i wyjęciem wszystkich zużytych chusteczek. Poddawałam się tym zabiegom ze zdziwieniem, ale ponieważ puścili mnie dalej bez ubytku na dobytku, stwierdziłam beztrosko, że może to jakaś rutynowa kontrola jedna na ileś i tak po prostu wypadło na mnie. Lot sam w sobie przebiegł dalej bez zakłóceń, nie licząc faktu, iż gdy schodziliśmy do lądowania, to nagle ni z tego, ni z owego wzbiliśmy się z powrotem w powietrze i krążyliśmy tak z 10 minut, przy czym dopiero po 5 powiadomiono nas, że nie dostaliśmy pozwolenia na lądowanie. Gdyby wiedzieli, co mam w torebce, to nawet zawrócenie nas w diabły do Polski byłoby całkowicie zrozumiałe…

Albowiem stała się jasność, czyli lot piąty, zwieńczenie dzieła. Już przed odprawą wiedziałam, że lęgną się złe omeny, bo moją bramkę zamknęli i przekierowali czekających do numeru 13. Potem zaś, kiedy już szykowałam się do zdejmowania butów (to tam standard), przenieśli nas do jeszcze innej. Gdy wreszcie się dopchałam i moja torebka była prześwietlana, dostrzegłam w oczach obsługi błysk zgrozy. Zaraz przyleciała babka w rękawiczkach, wzięła bagaż i mnie na bok, i zaczęła wszystko wybebeszać. 2 kilo czekolad, długopisy, tony chustek, podpaski, skarpetki i gazety fruwały po całym stole, a pani nie mogła się nadziwić, że tyle rzeczy zmieściłam w takiej małej torebeczce. Aż jej chciałam powiedzieć, że to torba z Polski, ale ostatecznie zdecydowałam, że lepiej niewinnego kraju nie kompromitować. Przeszukała wszystko, poleciała znowu prześwietlać, wróciła i zaczęła kontynuować swoje macanki i napromieniowania. Tym razem telefonu, że niby pewnie zakamuflowałam kokę w dziurce na kartę sim, prawda. Oczywiście tajemnicze „coś” tkwiło dalej, zatem podeszła do mnie i powiedziała, że chyba mam dziurę w torbie i tam coś siedzi. Podwójne dno, rozumiecie, tak jakbym pod gitarą w futerale chowała karabin. Żadnej dziury oczywiście nie miałam (prócz tej właściwej), więc pani w bezradności machinalnie wsadziła ręce znów do kieszonki z długopisami. I wtedy w moim umyśle zaskoczyło, gdyż mignęła mi podejrzana rączka. Zasugerowałam, by ową wyjąć, i…
… pani głośno wciągnęła powietrze. Voila! Czerwona miała w torbie totalnie tępy, ale wystarczający do przebicia tętnicy nożyk!

I tym sposobem do bilansu strat dobił i element wyposażenia inwentarza. Ciekawe, co następnym razem mi odbiorą. Może głowę i wreszcie będzie po krzyku?
Ale przyznać musicie, że szmuglowanie poszło mi nad wyraz sprawnie – skoro to ja sama musiałam im znaleźć dowód zbrodni… :)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *